Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
Kiernacki był do tego stopnia zaskoczony, że musiał się zastanowić, czy właśnie to miał na myśli.
– To miłe, że zespół psychologiczny stara się być pomocny – powiedział na pozór życzliwie Woskowicz. – Ale tracicie tu chyba czas. Taktyka to nie wasza działka. Oczekiwalibyśmy raczej pisemnej analizy. Ocena osobowości poszukiwanego, prognoza jego działań, propozycje kontrposunięć… Nie uważa pan, generale?
Kiernacki uprzedził Zagrodę.
– Przepraszam – zaczął, nie czekając na pozwolenie. – Jeśli mamy być użyteczni, musimy mieć dostęp do najświeższych informacji. To gra zespołowa.
– Nawet pan nie wie, jak bardzo – zgodził się Woskowicz. I powrócił wzrokiem do generała. – Do samej blokady rurociągu skierowaliśmy czterysta wozów patrolowych. Można zapytać, ile wy wysłaliście?
– Za mało. – Kiernacki nie tylko nie zrozumiał niemej sugestii, że rozmowa z nim dobiegła końca, ale co gorsza, nie dał gospodarzowi szansy zabrania głosu. – Nawiasem mówiąc, policja też się nie wysiliła.
Woskowicz poczekał chwilę, zerkając z nadzieją na generała. Gromy, nawet te bezgłośne, jednak nie padły. Sam musiał udzielić Kiernackiemu lekcji pokory.
– Nie ma pan pojęcia o tej robocie – rzucił lekceważąco. – Czterysta radiowozów to więcej, niż kiedykolwiek zgromadzono do jednej akcji.
– Może pomijając wizyty papieża – Kiernacki też się uśmiechał i też nie był to uśmiech przyjacielski. – Nie zamierzam polemizować. Chcę tylko powiedzieć, że Drzymalski to nie papież i trudniej go upilnować. A już zwłaszcza żandarmom. Jest ich o wiele za mało.
– Ciekawe – wycedził Woskowicz. – Jakoś sobie nie przypominam, by generał rzucał konkretnymi liczbami. Skąd pan wie, że…?
– W Wojsku Polskim służy trochę ponad dwa tysiące żandarmów. Jeśli odliczyć różnych biurokratów, dochodzeniówkę i jakąś kadłubową obsadę garnizonów, w pole da się wysłać z tysiąc chłopa. Dzielimy to na trzyosobowe grupy i mamy 330 posterunków. Nie wiadomo, czy Drzymalski podejdzie od południa czy od północy, więc jeszcze raz dzielimy – przez dwa. Wychodzi 160 posterunków. A średnia odległość między sąsiednimi drogami gruntowymi wynosi w skali kraju koło trzech kilometrów. Czyli, idąc od Bugu ku Odrze, mamy dwieście takich dróg. To nam daje teoretycznie osiemdziesiąt procent szczelności.
Woskowicz potrzebował chwili, by przezwyciężyć odrętwienie twarzy.
– To całkiem niezły wynik – rzucił lodowatym tonem.
– Tyle że teoretyczny. Bo trzyosobowy patrol facet pokroju Drzymalskiego zdmuchnie w półtorej sekundy, jeśli się źle ustawią. Może go też ominąć, jeśli zdecyduje się na motocykl i te trakty komunikacyjne, które nie mieszczą się w definicji drogi. Mamy godzinę siódmą. Zostało siedemnaście godzin czwartku. Trochę za długo dla jednej zmiany czuwającej. Śmiem podejrzewać, że z naszej trójki będzie czuwał po południu nie więcej niż jeden. Pogoda jest taka sobie, gdzieniegdzie ma padać. Więc raczej drzemka w wozie niż pod sosną. Pół biedy, jeśli ten trzeci zaszyje się w zaroślach. Ale mogą siedzieć w samochodzie wszyscy, a wtedy jeden strzał w zbiornik…
– Do czego pan zmierza?
– Sam nie wiem – przyznał Kiernacki. – Myślę na głos.
– Cholernie czarne ma pan te myśli. – Woskowicz już się otrząsnął; lekki uśmiech powrócił na jego wąskie usta. – Idąc tym torem, musielibyśmy wysłać naszemu supermanowi akt bezwarunkowej kapitulacji. Z pana słów wynika, że nie ma na niego mocnych. Tak doskonale go pan wyszkolił? Pogratulować. Także skromności.
Parę osób się zaśmiało. Kiernacki zrozumiał, że tę rundę przegrał. Do rozpoczynania następnej nie spieszyło się żadnemu z nich.
– Musimy po prostu poczekać i zobaczyć, na co naprawdę stać tego bydlaka – podsumował Zagroda. – Do tej pory nie mieliśmy szans na jakieś przeciwdziałanie. Teraz dał nam okazję. O ile dotrzyma słowa.
– Powinien. – Nikt nie pytał Izy ani nawet nie patrzył w jej stronę, ale poczuła się wywołana do tablicy. – Jest… dość rzetelny. I nie przesadza z ostrożnością. Osobiście stawiałabym na to, że spróbuje zaatakować ten rurociąg. Ale czy w stylu kamikadze, tego nie wiem. Ma pan rację, panie generale. Za mało jeszcze wiemy, by kusić się o analizy.
– Chyba faktycznie nie ma sensu przetrzymywać was tutaj. – Zagroda skinął na milczącego dotąd oficera w pozłacanych okularach. – Major Grygorowski będzie waszym łącznikiem. Uzgodnijcie z nim szczegóły. A my, panowie, pomówmy o tej osiemdziesięcioprocentowej sieci.
Rozdział 8
Blokada pod Ostródą nie miała nic wspólnego z operacją przecinania Polski na pół w ramach zabezpieczania rurociągu. Ustawieni przy szosie elbląskiej policjanci z lokalnej drogówki nie dostali nawet kserokopii z podobizną poszukiwanego – w komendzie od paru tygodni nie działało połączenie komputera z drukarką i przesłany drogą elektroniczną wizerunek można było pooglądać tylko na ekranie. W budynku nie brakowało wprawdzie faksów, ale ponieważ szef był do niczego, wszystko inne też kulało.
Czterej przemoczeni pechowcy ustalili to już w pierwszej godzinie służby. Mniej jednomyślnie oceniali sensowność powierzonego im zadania. Nowy komendant był palantem, który tylko dzięki szwagrowi radnemu trafił na stołek, i do przesadnie gorliwych nie należał. Jeśli uznał, że w ramach polowania na członków olsztyńskiego gangu samochodowego warto ustawiać tu aż dwa wozy, to mógł mieć jakieś przesłanki. Tak uważał i Kozakiewicz, jedyny obrońca niektórych posunięć komendanta, i Rudzko, któremu nie podobał się nawet sposób, w jaki stary wiąże buty. Argumentów użyli oczywiście z gruntu odmiennych. Pierwszy dowodził, że są tu po to, by złapać konkretnego złodzieja, co do którego szef dostał cynk. Drugi zgadzał się w kwestii cynku, tyle że, jego zdaniem, dotyczył on całkiem innej drogi, na którą dowódca nie posłał ich z pełną premedytacją. Bo bierze łapówki od kogo wlezie, więc od tych złodziei pewnie też, a gdyby przypadkiem nie brał, to boi się ryzykować nieudany pościg.
O Drzymalskim nie dyskutowano: wszyscy byli z nocnej, przedłużonej zmiany i dawno wyczerpali temat. Stacje radiowe poświęciły zresztą warszawskim eksplozjom zaskakująco niewiele miejsca, a jego lwią część stanowiły prośby o datki dla rodzin ofiar i harce opozycyjnych polityków, usiłujących pogodzić apele o solidarność narodową z ukradkowym wbijaniem możliwie grubych szpil nieudolnemu rządowi.
Coraz bardziej znudzeni i ospali czekali w samochodach na lepiej wyglądające wozy, po czym dwaj wysiadali, by dokonać kontroli, a dwaj przyglądali się temu zza kierownicy, mając na podorędziu skróconą wersję karabinka beryl albo pięciostrzałową gładkolufówkę.
Było zimno, padało, a chwilami, gdy nad las napływały napuchnięte wodą chmury, robiło się niemal ciemno.
Potem, dużo później, sierżant Rudzko zdał sobie sprawę, że właśnie któraś z takich chmur uratowała mu życie. Chmura i Urbanowe „Nie”.
Artykuł był o niegdysiejszym wiceministrze, który sprzedał wartą sto nowych baniek fabrykę za baniek dwanaście, złożył urząd, wziął odprawę i wylądował miękko w radzie nadzorczej kupującej firmy. Stronę wcześniej tenże urzędnik udowadniał, iż przyczyną gnębiących naród nieszczęść jest niska frekwencja w kościołach i seks w telewizji.
Poziom adrenaliny nie opadł jeszcze sierżantowi, gdy to się zaczęło. Rudzko nadal miał ochotę dać komuś w mordę – najlepiej politykowi – i gdy nadszedł najbardziej przełomowy moment jego czterdziestoletniego życia, okazał się do niego nadspodziewanie dobrze przygotowany. Inna rzecz, że miał też sporo szczęścia.
Po pierwsze było ciemno. Siedział twarzą ku południu i gdyby świeciło słońce, przegapiłby przemykającą obok iskierkę. Drugi dar losu też wiązał się z widocznością. To coś nadleciało z tyłu. Ponieważ drugi radiowóz parkował po przeciwnej stronie szosy, siedzący za kierownicą Borkowski miał przed oczyma północny odcinek drogi. To oraz fakt, iż od strzelca oddzielała go jedynie szyba, w pełni uzasadniało dokonany przez zabójcę wybór. Rudzko, skryty w cieniu, osłonięty zagłówkiem i przede wszystkim gorzej zorientowany w sytuacji, w sposób naturalny spadał na koniec listy celów.
Pierwszy oberwał jednak nie Borkowski, a jego partner. Gdyby Rudzko miał czas na analizy, pewnie zdziwiłby się, widząc, jak płomyk smugacza gaśnie w plecach pochylonego nad radarem Traczyka. Z przebywającej na zewnątrz dwójki był on zdecydowanie mniej groźny: odwrócony tyłem, za całą broń miał pistolet, w dodatku w zapiętej kaburze. Stojący naprzeciw i uzbrojony w karabin Kozakiewicz wydawał się znacznie groźniejszy.
Nie był nawet drugi. Rudzko dostrzegł pajęczynę pęknięć, wykwitającą przed twarzą Borkowskiego, a nim zanurkował przed fotel, wyłowił jeszcze nagły ruch przy trójnogu z radarem. Runęła cała trójka: obaj policjanci i instrument.
Gdzieś daleko, na samej granicy ograniczonej deszczem słyszalności, stuknęło po raz kolejny. Rudzko, wciśnięty między kolumnę kierownicy a fotele, uderzył pięścią w klamkę prawych drzwi i w momencie, gdy odskoczyły, doczekał się swojej kuli.
Dwa trzaski dziurawionego szkła, warknięcie, podmuch – i już było po wszystkim.
Otwór w przestrzelonym w samym środku zagłówku nie był wielki, ale wsparty łokciem o próg Rudzko znieruchomiał na moment. Sekunda. Tyle zabrakło. Gdyby zwyciężył odruch obejrzenia się za siebie, miałby teraz połowę głowy.
Jedno stało się jasne od pierwszej chwili: polują na nich za pomocą karabinu.
Nie próbując szarpać się z zamocowaną między fotelami strzelbą, wyczołgał się na zewnątrz i zanurkował w rowie.
Mądrze zrobił. Dwa następne strzały, już nie tak pospieszne, załatwiły wóz – trafiony w okolicę wlewu samochód powoli zaczynał płonąć. Rudzko pomyślał o strzelbie. I że gdyby to był karabin, podjąłby rękawicę, zaryzykował skok. Ale teraz, leżąc pod osłoną nadkola i bujnych traw, za dobrze widział, z czym przyszłoby mu się mierzyć.
Samochód napastnika stał trzysta, czterysta metrów dalej. Biała, brudna furgonetka była jedynym pojazdem w polu widzenia, ale nie po tym się zorientował. Lepszą wskazówką okazały się uchylone tylne drzwi.
Z punktu widzenia posiadacza pistoletu albo strzelby drań równie dobrze mógłby siedzieć na księżycu. Rudzko zyskał tyle, że wypatrzył jakiś ruch po prawej i z tyłu. Obrócił głowę i zdążył dostrzec sylwetkę, przypadającą do bagażnika drugiego radiowozu. Kozakiewicz.
– Heniek, żyjesz? Wzywaj pomoc!
– Żyję! – odkrzyknął. – Widzisz ich?
Kozakiewicz nie zdążył odpowiedzieć. Coś łupnęło wściekle o metal. Strzelec powtórzył, potem jeszcze raz. W prześwicie pod samochodem Rudzko widział odpełzającego na czworakach kolegę. Od strzelca dzieliła go cała długość masywnego bądź co bądź pojazdu – ale lada moment ta tarcza mogła eksplodować mu w twarz. Rudzko pomyślał, że na jego miejscu skręciłby do rowu. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę z niedostatków swej kryjówki. Droga biegła prosto; gdyby snajper przeskoczył na jego stronę i strzelił po osi wykopu…
– Dostałem, Heniek! Kurwa, pełno krwi! Wezwij karetkę!
Radio. Nie pomyślał o radiu i dobrze zrobił, bo to była recepta na zemstę, nie przetrwanie. Nagle zrozumiał kolejność. Traczyk miał ukaefkę przy pasie. Dwie przewoźne radiostacje łatwo było spalić razem z samochodami, tę jednak zabójca musiał zneutralizować inaczej. I zrobił to: razem z ciałem właściciela pozostała na odsłoniętym pasie asfaltu. Niedostępna. Tylko szaleniec mógłby…
Kozakiewicz nie oszalał. Do lasu miał za daleko, rów oznaczał jedynie odroczenie egzekucji, podobnie jak klejenie się do asfaltu. No i wykrwawiał się. Wstał i znad płonącego dachu zaczął ostrzeliwać furgonetkę.
Rudzko, który wyprysnął ze swego rowu niemal w tej samej chwili, doliczył się jakichś ośmiu strzałów. Terkot bijącego ogniem ciągłym automatu zagłuszył odpowiedź. Ale musiała być. Beryl Kozakiewicza nie odezwał się więcej, a następna kula napastnika pomknęła już w jego kierunku. Zadudniła o pień sosny, przebiła ją i ugodziła Rudźkę w tył uda. Stał się celem numer jeden. Ostatnim.
Zrozumiał to natychmiast. Cios, podobny do uderzenia kijem, rzucił nim na mech, ale zaraz potem rozpaczliwym pchnięciem zdrowej nogi odbił się od jakiegoś pniaka i ni to biegiem, ni szczupakiem, wpadł w gąszcz starych drzew. Potykał się i przewracał, potem przyszedł wstrząs. Leżąc pod ażurowym dachem paproci, zdążył wyjąć opatrunek i zacisnąć bandaż wokół uda. Zablokował opaskę kawałkiem gałęzi i zemdlał.
* * *
– Gdzie pan był?
– Zaczynamy tworzyć zgrany zespół – Kiernacki zamknął drzwi i zdjął kurtkę. – Te same pytania przychodzą nam do głowy w tym samym momencie.
Iza Dembosz, znów w wojskowej, zielonej wersji, nachmurzyła się. Stała przy oknie, obok leżącej na parapecie walizeczki.
– Gdzie pan był? – powtórzyła chłodnym głosem.
– Telefonowałem. Teraz twoja kolej.
– Do kogo?
– Do kochanki. Nie odpowiedzieliście mi, poruczniku, a to niegrzecznie i nieregulaminowo. Ostatecznie jestem starszy stopniem.
– Przyszłam tu, a pana nie było. – Sprawiała wrażenie głuchej na jego słowa. – Pokój był otwarty. To niezbyt mądre.
– Przypominam, że zgarnęłaś mnie sprzed domu, tak jak stałem.
– Szukałam pana – powiedziała ciszej i jakoś inaczej. Kiernacki spoważniał. – Chyba… chyba się odnalazł.
– Drzymalski? – Kiwnęła głową i dopiero teraz usiadła na jednym z krzeseł. Albo inaczej: opadła na nie. Kiernacki wziął z niej przykład, z tą różnicą, że wybrał tapczan. – Zjawił się przy rurociągu?
– To jeszcze nic pewnego – mruknęła. – Pod Ostródą znaleziono dwa spalone wozy drogówki i trzech zastrzelonych policjantów. Czwartego szukają w lesie. Może został ranny i gdzieś leży. Albo po prostu uciekł. Podobno nieciekawie to wygląda. Mało trafień, a wszystkie dobre.
– Co tam robili?
– Jakaś obława na złodziei samochodów. – Odetchnęła głębiej i dopiero teraz zajrzała mu w oczy. – Policja chyba nawet nie wiąże tego jeszcze z naszą sprawą. Ale w sieć informatyczną zdążyli wpisać – dotknęła walizeczki. – Mieli przesłać szkic. Może już nawet jest. Trochę mi zeszło z dojazdem. Warszawa jest zakorkowana trzy razy bardziej niż zwykle.
– Byłaś u żandarmów – domyślił się. – Po komputer.
– Nie wiedzą, zdaje się, co z nami począć. Grygorowski nie powiedział tego wprost, ale Woskowicz dał chyba generałowi do zrozumienia, że nie życzy sobie pana więcej oglądać. To wystąpienie nie było arcydziełem dyplomacji. – Kiernacki kiwnął głową. – Mam na pana uważać. Prawda jest taka, że generał nie może stawiać się ludziom z UOP-u czy policji. Sam pan wyliczył, czym dysponuje. Tysiąc ludzi z kawałkiem to nie sto tysięcy policjantów, o UOP-ie nie wspominając. Jesteśmy zdani na ich informacje. Myślę, że żandarmi obawiają się nawet odsunięcia na boczny tor. A Woskowicz to dziś główny zwrotnicowy. Koordynuje całość. Ma nad sobą tylko Ziętarskiego i premiera, ale faktycznie to on wszystkim trzęsie.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.