Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
– Nnnie. – Przygryzła wargę. – Do premiera.
– No więc dlaczego…?
– Do rąk własnych – rzuciła trochę desperacko. – Tak pisało na kopercie.
– Było napisane – poprawił ją, tym razem odruchowo, bez zamiaru wbicia szpileczki. – Nie żartuje pani? Do rąk własnych? Tak po prostu?
– No, po prostu to może nie. Ten facet bardzo wyraźnie to podkreślił. – Rozprostowała kopertę, demonstrując ją szefowi. – Widzi pan? Aż się czerwono w oczach robi.
Istotnie, autor nie oszczędzał na czerwonym mazaku.
– To chociaż polecony?
– Słucham? – zdziwiła się.
– List – westchnął. – Zwykły czy polecony?
Obróciła kopertę i oglądała przez całe wieki.
– Nie. – Uniosła w końcu spojrzenie błękitnych oczu. – Zwykły.
– Facet domaga się dostawy do rąk własnych, a nie raczy wydać paru groszy na droższy znaczek? – po długim i ciężkim dniu Ziętarski potrzebował jakiegoś kozła ofiarnego. – Do kosza. Jeśli dla kogoś premier nie jest wart złotówki, to niech kretyn sam zostanie premierem i nie zawraca innym głowy. Wyrzucaj wszystko, co nie przyszło poleconym. – Odetchnął głęboko, potem rozluźnił krawat, trochę zakłopotany swym wybuchem. – A tak poza tym… przeczytała to pani? – Dziewczyna nieznacznie skinęła głową. – I co? Skarżą się, czy proszą? Co to właściwie jest?
Otworzyła usta, potem zamknęła, spojrzała w bok, na ścienny zegar. I – nieoczekiwanie – uśmiechnęła się szeroko.
– Było ultimatum – zachichotała. – Ale do południa. Teraz to już chyba… no, wypowiedzenie wojny.
Rozdział 2
Idiotyczne uczucie, że coś jest nie tak, zrodziło się w umyśle Sulińskiego jeszcze przed Iłżą. Motocyklista w brudnozielonej kurtce i brunatnym kasku pojawił się znienacka tuż obok ich mercedesa i przez niemal pół minuty jechał koło w koło, mimo setki na liczniku i przemykających obok zabudowań jakiejś wioski.
Dziwne. Z drugiej strony – prowadził Broniszewski, niegdysiejszy minister obrony i gwiazda opozycji, rozpoznawana na ulicy przez co drugiego Polaka. Wypatrzenie kogoś takiego w mijanym wozie miało prawo wstrząsnąć dosiadającym japońskiego dwukołowca małolatem. Sułiński milczał więc, zerkając co pewien czas za siebie. Motocyklista, pewnie jakiś smarkacz z bogatego domu, na widok jednego z liderów prawicy uznał za stosowne oddać hołd swemu naturalnemu obrońcy i zaraz za wsią grzecznie został w tyle. Inna sprawa, że wcześniej omal nie skończył na masce zmierzającego ku Warszawie tira. Potem zniknął na jakiś czas.
Sobotni kwietniowy poranek nie jest porą wzmożonego ruchu, ale Broniszewski prowadził z odziedziczoną po dziadku ułańską fantazją i mijał więcej pojazdów niż bardziej praworządni kierowcy. Trzeba przyznać, że prowadził dobrze. Ofiara komunistycznego reżimu rozbijała się oplem już w czasach, kiedy Sułiński budował socjalizm, jeżdżąc do pracy tramwajem i nawet nie marząc o własnych czterech kółkach.
Szosa była typowo polska, więc po paru kilometrach wpakowali się na paskudny wybój. Broniszewski zwolnił i zaczął jechać niemal zgodnie z przepisami, które sam przegłosował jakiś czas temu.
Minutę później zza zakrętu wysunęła się sylwetka motocyklisty.
– Szybki jest – mruknął niezobowiązująco Sułiński.
Siedzący na prawo od niego Jurczak – Platforma Obywatelska, dawniej Unia Wolności, druga kadencja w Sejmie – zerknął przez ramię:
– Syn wierci mi dziurę w brzuchu o taką zabawkę – uśmiechnął się. – To chyba twój fan, Darek. Nie chcę cię martwić, ale jak tak dalej będzie jeździł, to stracisz wyborcę.
– A kolega Suliński będzie się musiał głowić, skąd wziąć dodatkowe pieniądze na program przeszczepów – dorzucił siedzący obok kierowcy Fabisek z PiS-u. – Powiedz swojemu chłopakowi, żeby dał sobie spokój z motorem.
– Ile mamy na liczniku? – zainteresował się Jurczak.
– Sto dziesięć – burknął Broniszewski, zerkając w lusterko. – A on nas chyba próbuje wyprzedzać.
Motor był już na tyle blisko, że zaczął zjeżdżać ku osi jezdni. Migacz jeszcze nie mrugał. Suliński pomyślał, że przy tej szybkości nawet dobrej maszynie może brakować przyspieszenia. Do zakrętu jeszcze daleko, ale jeśli motor rozpędza się powoli, jego właściciel ma prawo do takich niepewnych manewrów.
Minęli zakręt. Po bokach ciągnął się las, ale daleko z przodu ukazał się kawałek otwartej przestrzeni i tyły paru samochodów. Jeszcze dalej, zbliżając się bardzo szybko, błysnęła słonecznym refleksem paszcza ciężarówki. Zaraz potem Suliński dostrzegł kątem oka wyłaniający się z lewej cień.
– Jaka to marka? – Jurczak uniósł się trochę, ale zbyt szerokie fotele spłaszczały kąt widzenia i tylko Suliński mógł zerknąć w dół, na zaskakująco bliski zbiornik motocykla.
Nie odpowiedział od razu. Parę sekund zajęło mu uporanie się z kolejną falą złych przeczuć.
– Trudno powiedzieć – mruknął. – Chyba… zamalował logo.
– Co? – zdziwił się Jurczak. – Na nówce? Toż dla nich te emblematy ważniejsze od całej reszty!
– O co mu chodzi? – Broniszewski, choć patrzył w lusterko, pierwszy zwrócił uwagę na kolisty ruch ręki motocyklisty. – Coś pokazuje… Koło? Mamy kapcia?
Suliński zgadł prawie od razu. Sięgnął w dół i – trochę wbrew sobie – wdusił przycisk. Lekko przydymione szkło opadło o kilkanaście centymetrów, wpuszczając do klimatyzowanego wnętrza wilgotny, dziwnie ciepły podmuch powietrza i mało dokuczliwy warkot motocykla.
Zauważył, że dłoń motocyklisty nie jest osłonięta rękawicą. Po drogach III Rzeczypospolitej prawie nie jeździły motory, ale Suliński dobrze pamiętał epokę głębokiego PRL-u, gdy na sto zaparkowanych przy ulicy pojazdów przypadało zaledwie kilkanaście samochodów. Pamiętał też wszechobecne, skórzane rękawice, które kierowcy jednośladów zdejmowali właściwie tylko w wakacje.
Pomyślał, że powinien krzyknąć. Zrobić coś. Chyba nawet nie ośmieszyłby się zbytnio – inni też sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Nie potrafił. To, co mu chodziło po głowie – co im wszystkim chodziło – było zbyt absurdalne. Takie rzeczy się nie zdarzają. Nigdy się nie zdarzyły. Ostatnim, który podniósł rękę na polskich parlamentarzystów, był duet Hitler-Stalin.
Nic się nie stanie. Nie może.
– Trzymaj kierownicę! – dobiegł poszarpany wiatrem okrzyk zza okna. Dopiero teraz Suliński zauważył uniesioną szybkę kasku.
– Co on powiedział?! – Ton Broniszewskiego dowodził, że dobrze zrozumiał słowa wrzucone podmuchem do wnętrza limuzyny, tylko nie godził się z przyjęciem ich do wiadomości. Bo też brzmiały bezsensownie. Dla wszystkich z wyjątkiem Sulińskiego, który widział skierowane na siebie oczy motocyklisty i rozumiał, że polecenie ma jednego, konkretnego adresata. Jego.
– Chyba chce – zaczął niepewnie Fabisek – żebyś…
Nie dokończył. Obserwował natręta i jak pozostali bardzo szybko dostrzegł to coś, co prawa ręka tamtego wyciągnęła płynnym ruchem spod lewego uda. Pistolet.
– Jezus Ma…!!!
Huk pękającej szyby, ale przede wszystkim gwałtowne szarpnięcie głową kierowcy ucięły krzyk Jurczaka. Drugi pocisk trafił go w okulary. Szkło, a potem duża część gałki ocznej rozprysnęły się po wnętrzu samochodu. Kula przebiła mózg i tylną ścianę czaszki, wraz z rozbryzgami krwi i tkanek dopadła szyby, przeszyła ją i znikła w lesie.
Suliński odnotował to wszystko kątem oka. Jakimś cudem zdążył odpiąć pas, zanurkować między przednie fotele i nawet zapanować nad chwyconą w lewą dłoń kierownicą. Upadł jednak fatalnie, skręcony jak korkociąg, i nie stać go było na cokolwiek poza trwaniem w takiej właśnie pozycji.
W dodatku wozem rzuciło ku poboczu. Byli już jednym kołem w rowie i jedną nogą na tamtym świecie, kiedy Fabisek zwalił się z prawej na kierownicę, gwałtownie odpychając ją od siebie. Opięta skórą kierownica prześliznęła się Sulińskiemu między palcami. Niewiele, zaledwie o centymetry, których brakowało do wyprostowania kierunku jazdy.
Mercedes mknął, nadal trzymając się drogi.
– Zostaw!!!
Suliński nigdy nie dowiedział się, kogo Fabisek miał na myśli, wyduszając z krtani ten piskliwy, łamiący się krzyk. Równie szybko jak ku fotelowi kierowcy, jego sąsiad rzucił się teraz do tyłu. Niemal rozprasowany na drzwiach patrzył na coś nieprzytomnymi ze strachu oczyma.
Trzeci wystrzał – i koniec równie bezdyskusyjny jak w obu poprzednich przypadkach. Żadnego poprawiania, rozpaczliwych uników źle trafionej ofiary. Profesjonalizm w postaci tak klarownej, że aż kojącej.
Suliński zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans. Jeśli nie puszczał kierownicy i nie pozwalał, by drzewa zrobiły to, co lada chwila miała zrobić bryłka ołowiu, to chyba dlatego, że bardziej wisiał na kółku, niż je podtrzymywał. Dopiero później, kiedy wóz zaczął zwalniać, przemknęło mu przez myśl, że lepiej będzie jechać prosto. Przy tej szybkości mógł się zwyczajnie nie zabić od razu i konać potem długo w kupie pogruchotanego żelastwa. Albo spalać żywcem.
Kula była lepsza.
– Lekko w lewo – dobiegł go nieprawdopodobny, zupełnie spokojny głos.
Miał wrażenie, że śni, ale jeszcze dziwniejsze było to, że od razu zrozumiał, o co w tym śnie chodzi. Kosztem jeszcze boleśniej wykręconego barku popchnął i kierownicę, i wyłamujące mu łokieć biodro Broniszewskiego. Na szczęście trup kierowcy wisiał na pasach i kole kierownicy.
– Jesteś z SLD?
– Tak! – na poły odkrzyknął, na poły zaszlochał wtłoczony między siedzenia, obolały i półprzytomny Suliński. – Kurwa maaaać!
– Powiedz Bauerowi, że ma przesrane! Jak przeżyjesz!
Motocykl zaterkotał głośniej, w resztkach bocznych szyb mignęło brązem i zielenią, a potem długo, o wiele za długo klnący i jęczący Suliński widział tylko zalaną krwią podłogę i słuchał cichnącego szelestu układu napędowego.
Najbardziej przepełniony karawan Rzeczypospolitej przeskoczył rów i wbił się w las.
* * *
W pierwszej chwili Kowalczuk wziął go za gliniarza na motorze. Z daleka widział jedynie sylwetkę. Potem, gdy odległość zmalała i dało się odróżnić kolory, wizja policjanta z drogówki tkwiła już na tyle mocno w wyobraźni, że przez jakiś czas po prostu nie przyjmował do wiadomości, że zielona kurtka i brązowy kask żadną miarą nie pasują do przedstawiciela jakichkolwiek służb mundurowych.
Facet jechał w wariackim tempie obok jakiegoś merca i dawał znaki kierowcy. Było w nim coś władczego. To wystarczyło, by wywoływał jednoznaczne skojarzenia. Ale nie był policjantem.
Kowalczuk miał już swoje lata, ale na oczy nie narzekał. Rozpoznał pistolet w dłoni motocyklisty nawet wcześniej niż ci, do których strzelano. Dwóch pierwszych strzałów nie dało się odnotować z tej odległości, ale trzeci już tak – błysk przy wylocie lufy ukazał się na tle zacienionego kawałka szosy.
Nawet Andrzej, zmiennik szofera, mało przytomny po ostatniej turze i zajęty smarowaniem kanapek, zauważył, co się dzieje.
– Jeeezu – jęknął, bardziej z podziwu niż ze zgrozy. Miał dwadzieścia lat i, zdaniem Kowalczuka, zielono w głowie. – Widział to pan, panie Zdziśku?!
Ich mocno przechodzony man sunął na północ skromną sześćdziesiątką. Motocyklista też zwolnił, choć nie tak, jak ostrzelana, pozostawiona z tyłu limuzyna. Było jeszcze dużo czasu, by coś zrobić.
– We… weźmiemy go na zderzak? – Andrzej, z kanapką przylepioną margaryną do kolana, zająknął się z przejęcia.
Zabójca spokojnie wetknął broń pod udo i obrócił się, by sprawdzić, co się dzieje z mercedesem. Kowalczuka w lekkie osłupienie wprawił inny manewr motocyklisty: lekki, ale wyraźny skręt ku lewemu poboczu. Przed zderzak mercedesa. I mana.
– Sam się podstawia! – usłyszał podniecone sapnięcie Andrzeja. – Walniemy go?
Kowalczuk zastanawiał się gorączkowo, co zrobi ten pomyleniec, błyskawicznie rosnący w oczach. Bo to, co zrobi on sam, ani przez ułamek sekundy nie stanowiło problemu godnego rozważania.
Zresztą, prawdę mówiąc, w którymś momencie motocyklista przestał się liczyć. Kowalczuk uświadomił sobie, że zwalniający z sekundy na sekundę mercedes nie zdąży wytracić pędu i stanąć, nim ciężarówka zrówna się z nim linią zderzaka. Mógł wcześniej wypaść z jezdni – lecz nie musiał.
Kowalczuk poderwał nogę z gazu i przerzucił na hamulec. Za późno. Dwudziestu pięciu ton nie zatrzyma byle co. Uświadomił sobie zresztą, że jeśli mercedes nie wyleci w porę z drogi, trzeba mu będzie ustąpić pola – a nikt tego nie dokona, stojąc w miejscu czy sunąc w żółwim tempie. Musiał mieć zapas szybkości, by w ogóle próbować. Nie za duży, bo ostry skręt skończyłby się fatalnie, ale i nie za mały, bo cóż z tego, że ucieknie z szoferką, jeśli tak masywne bydlę wpakuje mu się w skrzynię.
Był tak pochłonięty wyczekiwaniem na odpowiedni moment, że na kilka decydujących sekund zupełnie zapomniał o motocykliście. Los wynagrodził go jednak: pozwolił odbić ku lewemu poboczu i minąć się z wozem-widmem o dobry metr.
Zanim Kowalczuk zdążył wypuścić zgromadzony w płucach zapas powietrza, widoczny w lusterku zad osobówki zakolebał się, szarpnął gwałtownie i śladem łamiącej krzewy maski zanurkował w lesie.
Jeszcze raz zerknął w lusterko, po czym zdecydowanym ruchem chwycił dźwignię biegów i zaczął przyspieszać najszybciej, jak potrafił.
Dopiero przy dziewięćdziesiątce Andrzej odzyskał głos.
– Nie jedzie za nami! Ale trzeba go było rąbnąć!
Kowalczuk nie chciał dyskutować. Miał ochotę na setkę. I to nie na liczniku.
– Ja tam bym go rąbnął – nie ustępował chłopak. – Widział pan? W tej bryce pełno było facetów. I aż czerwono od krwi. Jatka normalnie.
Kowalczuk jeszcze raz popatrzył w lusterko. Nadal widział sylwetkę motocyklisty – ale już tylko dzięki dobrym oczom. I – co najważniejsze – od strony pleców. Morderca mijał się z nimi nieco szybciej niż limuzyna, więc potrzebował trochę czasu, by zawrócić. Do tej pory jednak by zdążył. Gdyby chciał.
– Trzeba to zgłosić na CB. Na którym kanale jest…?
– Zostaw!
Wściekłe warknięcie zaskoczyło chłopaka. Smarkacz cofnął się aż pod drzwi. Widać było, że nic nie rozumie. Kowalczuk dał jemu i sobie trochę czasu. Dojeżdżali do Iłży, kiedy przemówił łagodniejszym tonem:
– Jak powiem szefowi, co chciałeś zrobić, to możesz się zacząć rozglądać za nową robotą. – W oczach Andrzeja zdziwienie od razu ustąpiło miejsca strachowi. – Rozwalać faceta służbowym wozem?! Czy ty w ogóle myślisz, chłopie?! Już nie mówię, że jak taki motor pieprznie cię od przodu przy stu na godzinę, to możesz zginąć. Szefa guzik obchodzi twoje przeżycie. Ale rozwalona ciężarówka… Wiesz, ile by sama blacharka kosztowała? Nie trzeba od razu skasować silnika, chociaż takim ćwierćtonowym diabłem pewnie byś i silnik załatwił… Ale nawet gdyby tylko światła i maskę… Za mniejsze stłuczki ludzie na bruk lecieli. Raz sobie zapamiętaj: kierowca zawodowy ma być jak dziewica. Nietknięty. Nie popracujesz w fachu, jak będziesz miał na koncie choć jeden poważny wypadek. No i facet cały czas trzymał się kawałek przed mercedesem. Gdybym próbował go puknąć, mielibyśmy czołówkę z samochodem jak w banku. I trzy trupy.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.