Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
– Odniosłem wrażenie – powiedział z lekką urazą – że nie masz dość zabaw w detektywów.
– Ja odniosłam podobne, czytając maile od Grygorowskiego.
– Tak czy siak nikt nas nie widzi w roli śledczych – powiedziała po chwili. – Możemy jechać do Drzymalskich juniorów, ale musisz mnie w razie czego kryć.
– Kryć? – zerknął w jej stronę. – Nie ma sprawy.
Jej usta drgnęły od powstrzymywanego uśmiechu.
– To znaczy… wezmę to na siebie. – Poprawił się. – Gdyby generał miał zastrzeżenia, to powiedz, że cię… no, zmusiłem.
– Dobrze – kiwnęła z powagą głową. Po czym nieoczekiwanie parsknęła śmiechem, teraz już otwarcie.
Kiernacki pogłowił się trochę nad zagadkami niezgłębionej psychiki kobiecej, a potem kazał Dopierale zawrócić w kierunku Leska.
* * *
– Mam na imię Monika i dzwonię z Gdańska. Zastanawiałam się, czy powinnam, ale… Wie pan, panie Kostku, właśnie pisaliśmy próbną maturę z polaka i jeden z tematów brzmiał tak jakoś… no, nie powtórzę dosłownie, ale miało być o bohaterze niejednoznacznym. Kimś, kto jest niby dobry, ale bywa zly, albo na odwrót. Taki wolny, dodatkowy temat, bo na podstawie własnych lektur, filmów, nawet przeżyć.
– Wyciągający – podpowiedział Zdrzałkowicz. – Za moich czasów tak to się nazywało. Jeśli ktoś nie miał pojęcia, co to za jeden ten Mickiewicz, nadal miał szansę. A tak w ogóle życzę złamania pióra na maturze.
– Ale ja… Przepraszam, źle zaczęłam. Nie chciałam się żalić, że za parę dni zdaję. Przynajmniej mogę zdawać. Rano zerknęłam w telewizor i… i nie poszłam do szkoły. Akurat było o tej dziewczynie z mostu Poniatowskiego, co wyciągała braciszka z płonącego samochodu i sama… Też była w maturalnej. Teraz siedzę, słucham radia. Prawie o niczym nie rozmawiacie, tylko o… – zawahała się – o panu Drzymalskim. Wszyscy wieszają na nim psy i…
– Tak pani uważa? A ja się właśnie zastanawiam, czy z matematyki nie prześliznąłem się przez maturę na jakichś wyciągających pytaniach. Bo tak sobie z państwem gawędzę i stawiam znaczki w notesie. Krzyżyk, jeśli rozmówca, jak to pani ujęła, wiesza psy, kółko, gdy nie potępia Drzymalskiego całkowicie. Nikt go dotąd, co prawda, nie pochwalił, ale wie pani co? Wcale nie mam samych krzyżyków. Myślałem, że inaczej się to rozłoży, ale tylko nieznacznie przeważają. Bardzo wiele osób przede wszystkim chce wiedzieć, o co mu chodzi. No i oczywiście, krytykuje władze.
Monika z Gdańska milczała. Pomyślał nawet, że się rozłączyła.
– A ma pan jakiś znaczek dla tych, co chcą Drzymalskiemu podziękować? – zapytała cicho.
Kostek znieruchomiał. Jeszcze nie wiedział, że to to. Że właśnie trafiła mu się rozmowa życia. Ale już wtedy przeczuwał. Może to instynkt. Ludzie dobrzy w swych profesjach podobno mają coś takiego.
– Podziękować? – powtórzył powoli. – Chce pani…?
– Nie wybrałam wtedy tego tematu. Chodziło mi po głowie, że może by tak Kmicic, ten wczesny, nim go Oleńka odmieniła… Też mordował ludzi i dziś dostałby dożywocie jak nic. I pan Drzymalski… Jego raczej zabiją, niż złapią. Ma to w oczach, wie pan? Ale przepraszam. – W eter pobiegło płaczliwe siąknięcie nosem. – Trochę się… denerwuję. Tak mi żal tej dziewczyny z mostu… Jej mama… Ale jestem mu to winna, wie pan? Bo to… to nie jest taki… no, całkiem zły człowiek. Wiem, co zrobił. Tylko że mnie i mojej koleżance uratował wczoraj życie. A nie powinien. Nie byłoby mnie dzisiaj, gdyby nie on. Wiem, że to by wiele nie zmieniło. Mama i tak ryczała całą noc, tata się upił. Starzy Doroty zabronili jej w ogóle komuś o tym wspominać. Więc dzwonię do pana i chcę podziękować panu Drzymalskiemu. Pewnie nie pozwolicie powiedzieć, za co, ale…
– Pani Moniko – przerwał jej najłagodniej, jak umiał. – Proszę wziąć głęboki oddech i spokojnie nam wszystko opowiedzieć. I nie musi się pani spieszyć. Mamy czas.
* * *
Jelcz był sto czternastym pojazdem, który przetoczył się przez taśmę od momentu jej uaktywnienia. Miał pecha: przed nim przejechało po niej co najmniej kilka wozów o masie powyżej trzech ton.
Kanapka z dwóch metalowych taśm przełożonych izolatorem uległa odpowiednio silnemu spłaszczeniu i zamocowany na końcu kondensator mógł się wreszcie rozładować. To uruchomiło prosty obwód i pobudziło zapalnik.
Wkopana w pobocze, osłonięta trawami rura plunęła swą zawartością. Była krótka, podobna do najstarszych, średniowiecznych moździerzy, proporcjami przypominających garnek. Rozsiew miała więc potężny. I o to chodziło.
Setki nakrętek, gwoździ, a nawet kamieni pomknęły w poprzek drogi, rozlatując się szerokim stożkiem, dziurawiąc blachy, prując gumę opon i grzęznąc w wypełniających naczepę belkach. Tylko dwa trafiły w zamocowany za szoferką zbiornik, ale nie miało to wielkiego znaczenia, podobnie jak to, że udo kierowcy rozszarpała rdzawa mutra. Ładunek odmierzony został z myślą o minie ustawionej w typowy dla min kierunkowych sposób, czyli na otwartej przestrzeni, i Drzymalski nie docenił efektu zakopania go w swego rodzaju ziemnej lufie. Gazy, które powinny umknąć bezużytecznie na boki, pognały niszczycielskim huraganem w przód, rozgniotły blaszany zbiornik, rozbryzgując olej napędowy i błyskawicznie pokrywając przednią część ciągnika potężną kulą ognia. Ułamek sekundy wcześniej ta sama fala uderzeniowa wycisnęła szyby ze wszystkich okien szoferki i zabiła kierowcę.
Zestaw był ciężki, więc się nie przewrócił. Zjechał tylko na lewy pas, przetoczył kilkadziesiąt metrów i zagarnął pod zderzak jadącą z naprzeciwka małolitrażówkę. Obciął głowy całej trójce pasażerów i wbił się w ścianę wykopu. Dopiero wtedy puściło połączenie naczepy z ciągnikiem. Platforma przechyliła się i runęła w poprzek szosy, tarasując ją setkami płonących belek.
* * *
– To chyba tu – powiedział Dopierała, zakręcając pod konar starego buka i zatrzymując samochód. – A nawet jak nie, dalej nie jadę. Rozwalę podwozie i stary jaja mi urwie. To nie wóz na te drogi.
Kiernacki przyznał mu rację. Mieli za sobą niesamowity błotny rajd leśnymi drogami. A wszystko to za sprawą niepozornego dziś strumyczka, który na ich oczach przeskakiwały wracające ze szkoły dzieci, a który zerwał most na drodze do Dwernika. Malcy przeszli, volkswagen musiał wziąć ogon pod siebie i poszukać objazdu. W Lutowiskach trafili na bystrego tubylca, który wskazał im trasę. Ugrzęźli tylko trzy razy, widzieli dwie sarny i chyba wilka, błoto pokryło wóz z dachem włącznie, a Iza straciła rajstopy w trakcie wypychania samochodu z jakiejś dziury. Bieszczady okazały się jeszcze mniej cywilizowane, niż Kiernacki sądził.
I dziwnie bezludne. Nawet w samej Zatwarnicy musieli przejechać pół wsi, nim w polu widzenia pokazał się jakiś smarkacz, który potwierdził, że to Zatwarnica, ale na tym jego przydatność się skończyła. Gdzie mieszkają Drzymalscy – nie wiedział. Odwiedzili aż trzy kolejne gospodarstwa, nim wskazano im drogę.
– Potok jest – Iza opuściła zabłoconą szybę. – Las też.
– Tu wszędzie pełno wody – mruknął ponuro Dopierała. – I lasu aż w nadmiarze. Nic dziwnego, że facetowi palma odbiła. Jak można żyć w takiej głuszy?
– Który to miał być numer? – zwróciła się do Kiernackiego.
– A co za różnica? – szczęknął klamką. – Widzisz gdzieś tabliczki?
Wysiadł i rozejrzał się po leśnej polanie. Kiedyś było tu pole, w każdym razie po tamtej stronie potoku. Chyba dawno – w niektórych miejscach, skąd przyroda wyparła człowieka wcześniej, wyrosły już drzewka wysokości mężczyzny. Przy wsparciu krzaków, bujnych traw i samosiejek zboża tworzyły niskopienną dżunglę, niewiele mniej dziką od porastającego górskie zbocza lasu bukowego. Tylko po lewej, przy samej wodzie, zachował się kawałek nieopanowanej przez naturę ziemi, który kojarzył się z porośniętym pojedynczymi chwastami gruzowiskiem wokół świeżo wzniesionego osiedla. Pewnie za sprawą barakowozu. Pojazd przypominał do złudzenia te używane niegdyś przez budowlańców, tyle że nawet z daleka wyglądał jak kupa spróchniałych desek, zdolnych rozsypać się od byle kopnięcia.
– Ładny dom – usłyszał nieco stłumiony głos dziewczyny. Odwrócił się i przyznał jej rację.
Budynek był stary, chyba przedwojenny, z gankiem, werandą i stromym, zakopiańskim dachem. Stał niemal pod drzewami i był bardziej podobny do jakiejś eleganckiej leśniczówki niż siedziby rolników. Ale kiedyś chyba nią był. Obok wzniesiono budynki gospodarcze, a na porośniętym pokrzywami i bzem podwórzu widać było gdzieniegdzie rdzawy ząb pługa czy pogięte pudło siewnika.
– Ciekawe. – Dopierała wziął przykład z pozostałych i wygramolił się z samochodu. – Ta dróżka wygląda, jakby nikt po niej nie jeździł.
Kiernacki kiwnął głową i ruszył w stronę zabudowań. Był przy furtce, kiedy dostrzegł doganiający go cień dziewczyny.
Furtka trzymała się na drucianej pętli – niżej była klamka, ale zrośnięta z resztą zamka w jedną bryłę rdzy.
– To nie może być ten dom – usłyszał cichy głos Izy. – Popatrz na szyby. W samochodzie mamy czyściejsze.
– Innego nie ma. – Nie bez trudu przeciągnął drut do końca zbutwiałej belki, pchnął furtkę. Natychmiast się zemściła, opadając i uderzając go w stopę. – Cholera.
– Mówiłeś, że staruszka miała ze sto lat. Może coś pomyliła. Zresztą nie mówię, że za jej czasów nikt tu nie mieszkał. Ale dziś… – Ignorując ją, zrobił kilka kroków w głąb podwórza. – Fajnie tu.
Stała pośrodku słonecznej plamy. Jej wzrok powolutku przesuwał się po krawędzi lasu, omszałych skałkach niewielkiego urwiska, kamiennych murkach usypanych może nawet przed wiekami, w trakcie karczowania puszczy i oczyszczania ziemi pod uprawę. Zalegającą polanę ciszę mącił jedynie szmer potoku. Nie było wiatru. Nic się nie poruszało.
Kiernacki zastygł, chłonąc widok. Na te parę sekund zrobiła się piękna.
– Co? – uniosła dłoń, dotknęła koniuszkami palców właśnie tego miejsca, gdzie nauczył się odnajdować rodzący się gniew, w którym niemal na trwałe zagnieździła się subtelna kpina i skąd wypływały na twarz rzadkie uśmiechy. – Pobrudziłam się?
– Nnnie – zawahał się. A potem, kierowany bezmyślnym impulsem, nagle zmienił zdanie. – To znaczy tak. Poczekaj…
Uniósł rękę, jak gdyby nigdy nic musnął palcami jej policzek.
– Musiałam jeść jak świnia – uniosła nieoczekiwanie wzrok. W miejscu, którego nie odważył się dotknąć, migotał odrobinę ironiczny, ale przyjazny uśmiech.
– Co? A… tak. To znaczy nie…
Odwrócił się, porozglądał demonstracyjnie. Iza prześliznęła się obok, weszła na podwórko. Krążyła po nim ostrożnie, zajrzała w zarośnięte brudem okna, zerknęła do obory. Było coś sarniego w jej ruchach i chętnie stałby tak godzinami, gapiąc się na nią, ale minął wygrzewającego się na masce Dopierałę i ruszył w stronę warzywnika. Dopiero kiedy odnalazł węższe miejsce i przeskoczył strumień, zdał sobie sprawę, co go zaintrygowało.
Pod barakowozem coś się ruszało. Odrapana buda stała w trawie zbyt wysokiej, by dostrzec jakieś szczegóły. Nawet brak kół, zastąpionych kamieniami, zauważył dopiero z bliska.
Lekki podmuch przyniósł nagle rozmytą zapachem ziół i strumienia woń rozkładu. Trochę typowej śmietnikowej kompozycji, ale dominował jeszcze mniej przyjemny odór wiejskiego czy biwakowego wychodka.
I rzeczywiście: za barakowozem, niemal przyklejona do jego ściany, sterczała z zielska krzywa sławojka ze zwisającymi smętnie drzwiami.
Przez chwilę przyglądał jej się z niedowierzaniem. Dom, choć chyba opuszczony, znajdował się w niezłym stanie i nie istniał żaden powód, by w jego sąsiedztwie stawiać tego typu obiekty. Przez Bieszczady przewalały się w sezonie rzesze turystów i bliżej oficjalnych szlaków można się było od biedy spodziewać takich harmonizujących z dzikim tłem ubikacji. No, ale to nie był szlak. Nie wytycza się ich przez środek czyjegoś pola. Nawet leżącego od lat odłogiem.
Resztek wątpliwości pozbawił go widok wyłażących spod barakowozu kur. Ptaki były przeraźliwie chude i uwiązane za nogi do podwozia.
Obszedł stadko i stanął przed nadgniłymi schodkami.
– Halo? Przepraszam…
Próbował trzy razy. Nic. Zyskał tyle, że dopatrzył się metalicznego błysku w uchu zrudziałej kłódki. Wyglądało na to, że nie tylko pod wóz, do kur, ale i do wozu ktoś czasem zagląda.
On też zajrzał. W środku było dość widno. Nie miał problemów z odnalezieniem tego najważniejszego.
Rozdział 14
Kolejka przy mapie – do tego doszło. Aż dwóch poruczników przebierało niecierpliwie nogami, czekając na dostęp do pudełka z tekturowymi żetonami. Co gorsza, zaczynało brakować i znaczników, i miejsca na niektórych fragmentach mapy. W najczarniejszych snach nie nawiedziła Zagrody wizja tak intensywnej wysypki, szpecącej kontur Polski.
– Jak z dubeltówki – przechwycił jego spojrzenie Grygorowski. Mijało południe, a oni musieli stwierdzić z goryczą, że nie są dużo mądrzejsi niż o świcie.
– To bez sensu – potrząsnął głową generał. – Dwanaście rozbitych ciężarówek między Szczecinem a Gdańskiem. Trzy na południe od Bydgoszczy. Sześć na Białostocczyźnie. Fałszywych alarmów nie liczę, bo to już cała Polska. Niech będzie, że przejechał się od granicy do granicy śladem ruskich tirów. Ale ta Rzeszowszczyzna…
– Daleko – zgodził się major. – I kierunek nie ten. Ale „p” w nazwie się zgadza. Podkarpacie. No i to jego strony.
Porównanie z dubeltówką nie było najszczęśliwsze. Znaczniki układały się daleko mniej regularnie i cała analogia sprowadzała się do tego, że było ich dużo. Któryś z młodszych oficerów odłożył właśnie słuchawkę, ruszył w stronę mapy.
– Gdzie? – Zagroda zdążył oduczyć się pytania „co?”.
– Między Przeworskiem a Jarosławiem, panie generale. Kierowca i wóz praktycznie nie ucierpieli. Ale droga też zablokowana. I podobno wybuch rozrzucił po okolicy jakieś mniejsze ładunki. Saperzy utknęli w korku, więc nic jeszcze nie wiadomo. Nikt nie próbował się do tego zbliżać; wstrzymali ruch i czekają.
– Równa trzydziestka – westchnął Grygorowski. – Miejmy nadzieję, że Drzymalski lubi okrągłe liczby i że to ostatnia. Ale te małe ładunki… Kasetowa broń domowej konstrukcji? Nigdy nie słyszałem… To trochę wyższy stopień wtajemniczenia.
– Nie powybuchały – zauważył generał. – Może za wysoki ten stopień jak na jego umiejętności.
– Oby. Gorzej, jeśli właśnie miały nie wybuchać. Niech pan pomyśli: ludzie nie zbliżą się do czegoś takiego. Jak się rozejdzie wieść, że byle gówno na jezdni może być małą miną… Pół kraju stanie.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.