Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
– Tylko trochę. Pierwszy raz wyrwało się Zagrodzie. Ale nie w tym rzecz. Straszny z ciebie olewacz jak na zwykłego kaprala, a ona… U Wesołowskich miała pecha i nie zdążyła nikogo zabić, ale widziałem, jak się rusza.
– To zgrabna babka – uśmiechnął się lekko Dopierała.
– Wiesz, o czym mówię. Przeciętna pani psycholog może ładnie nosić mundur, ale jak jej każesz wyciągnąć glauberyta z torby, to wyjmie lufą do siebie, powie „ojejku” i szybko położy na ziemi, żeby rąk smarem nie pobrudzić. A ona już w locie mierzyła we właściwe miejsce.
– Kazał jej pan przełazić z bronią przez ten płot? – uśmiech znikł.
– W ogóle jej nie chciałem… O co chodzi z tym płotem?
– O nic – uciął Dopierała. – Coś pan mówił o kolacji.
– Moglibyśmy kupić parę piw.
– Lepiej nie – mruknął kapral po chwili wahania. – Ona… to znaczy pani porucznik, zasadniczo nie pije. Tak się składa, że wiem.
* * *
– WAT uporał się w końcu z ekspertyzą tych granatów moździerzowych – westchnął szef Kancelarii, przesuwając tacę. Bauer wyjął z szuflady na akta napoczętą butelkę whisky, nalał do szklanek. – Twój dom rozwaliły nasze, polskie pociski.
– Aha – mruknął premier. – To jest ta dobra wiadomość? Fakt, miło widzieć, że zbrojeniówka wciąż potrafi zrobić coś dobrego. Jak będę za granicą, spróbuję wypromować te granaty. Kupujcie, mili ciemnoskórzy partnerzy, są świetne, sam przetestowałem.
– Nie wiem, czy dobra. Sęk w tym, że to nas nie zbliża do źródeł zaopatrzenia Drzymalskiego. Oficjalnie w Polsce nie zginął ani jeden taki pocisk. W dodatku moździerzy kalibru 60 prawie się nie używa. Brak pieniędzy na przezbrojenie, więc i obrót amunicją mizerny. Armia strzela, owszem, ale z 82-milimetrowych zabytków.
– Zaczynasz mówić jak opozycjonista. Dołóż mi jeszcze rakietą przeciwpancerną albo huzarem. Tylko nie zapominaj, że nie ja rządziłem, jak bez wojny straciliśmy kilka tysięcy skotów.
– Skot? Co ma do tego jakiś skot? – zdziwił się Ziętarski.
– Akurat dyskutowałem z ministrami o ewentualnym użyciu wojska na blokadach. Bo policja już prawie otwarcie mówi, że sobie nie radzi. Mniej niż dziesięciu ludzi za rogatki nie posyłają, a w drogówce wybuchła prawdziwa epidemia zwolnień lekarskich. Pomyślałem, że może wojsko… Wiesz: na drodze barierka, paru policjantów, a na poboczu jakiś wóz bojowy.
– Jak w stanie wojennym – mruknął bez entuzjazmu Ziętarski. – To się ludziom jednoznacznie skojarzy, nie miej złudzeń.
– Nie mam. Ale prawdę mówiąc, nie martwi mnie to za bardzo. Zerknij w sondaże: dwie trzecie badanych uważa, że Jaruzelski zrobił dobrze, wyprowadzając wtedy wojsko na ulice. A teraz walczymy z terrorystą, nie Wałęsą.
– No właśnie. Nie z Wałęsą.
– Chodzi ci o tę małolatę z Gdańska? – domyślił się premier.
– Nie tylko – Ziętarski upił łyk, skrzywił się. – Policja właśnie znalazła samochód Drzymalskiego, ten biały, z Westerplatte. Stał w lesie pod Bartoszycami i jacyś dwaj szesnastolatkowie znaleźli go już po południu. Ale na policję poszedł tylko jeden, i to wieczorem, po tej informacji o nagrodzie. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego poszedł, to się akurat domyślam. Za czterysta tysięcy sam bym pognał z wywieszonym językiem.
– Ojciec mu zabronił – odpowiedział na własne pytanie Ziętarski. – Policjanci poszli go wypytać, no i tatuś wygarnął im, co myśli o rządzie, parlamencie i całej reszcie. A ten drugi chłopak dzielnie oznajmił, że jemu się Drzymalski podoba i że u nich na wsi na porządnych ludzi się nie donosi.
– No popatrz… Odważni ci Warmiacy. Miło pomyśleć, że mamy takich zuchów na najbardziej narażonej granicy.
– Piłeś już?
– To z niewyspania – Bauer zdecydowanie przechylił szklankę. – Już się nawet martwić nie mam sił. – Przymknął oczy, rozkoszując się spływającym do żołądka ciepłem. – Wiesz, świetni byli. I ona, i Zdrzałkowicz.
– Słucham? – Ziętarski posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania.
– Mógł jej przerywać, rzucić jakiś głupawy żarcik, jak to oni… Ale praktycznie tylko słuchał. A dziewczyna ma znakomity głos, taki cholernie radiowy. Nic dziwnego, że sporo ludzi jest pod wrażeniem. Moja sekretarka podobno się popłakała, kiedy to leciało na żywo. Ale dobił mnie siostrzeniec. Zadzwonił i pyta, czy nie mógłbym wystarać się o numer telefonu do tej Moniki.
– Żartujesz…
– Chciałbym. – Milczeli jakiś czas. – No, nic. Zwróciłem się do rzecznika. Zmieniamy kurs, dajemy mediom wolną rękę. I tak długo zachowały wstrzemięźliwość. Teraz zaczną pokazywać pogrzeby, zapłakane rodziny, ludzi po amputacjach. Jutro o tej porze liczba sympatyków Drzymalskiego będzie znacznie mniejsza. Inna sprawa, że naszych też. Takie obrazki działają obosiecznie. Albo i trójsiecznie.
– Mówisz o opozycji?
– A jak ci się zdaje, dlaczego przez dwie doby media żyły różnymi sprawami, a nie wyłącznie Drzymalskim? Dlaczego z Sejmu nie słychać wściekłego wycia o głowę premiera, może nawet wcześniejsze wybory? Polubili mnie nagle? Nie, stary. Po prostu wiedzą, że gdy się zacznie wywlekać brudy, wszyscy wylądujemy w jednej pralce. Oni może nawet pierwsi. Traf chciał, że na nas padło, ale przecież nie pod naszymi rządami Drzymalskim się oberwało. Media milczą, bo jak się za jednym zamachem przyłoży i prawicy, i lewicy, to kto będzie dawał Koncesje, wyliczał podatki, dzielił tort? Lepper? Znasz jednego dziennikarza, który nie napisał, że to burak i wiejski przygłup? Pismacy nie są w Polsce lepsi od całej reszty, ale to nie kretyni. Wiedzą, gdzie stoją konfitury i jak nie stłuc słoika.
– Zacząłeś mówić o wojsku – przypomniał Ziętarski.
– A tak… No więc nie będzie wojska na szosach, przynajmniej w liczących się ilościach. Z przyczyn tak prozaicznych, że aż śmiesznych. Nie mamy transporterów. Skoty zezłomowaliśmy, a BWP nie mogą jeździć po drogach, bo je niszczą gąsienicami. Można by je rozwozić zestawami niskopodwoziowymi, ale mamy ich tylko kilka.
– A te… no, te samochody pancerne, wiesz, jak w Bośni…
– BRDM-y? Też nie za dużo, a większość w różnych specjalistycznych wersjach i wojsko nie chce ich dać. Ale owszem, są przewidziane do użycia. Tyle że jako pojazdy pościgowe i patrolowe. Nie wystarczy postraszyć Drzymalskiego widokiem stojącego na blokadzie czołgu. Trzeba go jeszcze dogonić i złapać.
– Jesteśmy już na etapie ganiania go pancerkami? A radiowozy?
– Mówię o czarnym scenariuszu. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale… To żołnierz, nie gangster. Co będzie, jak zamiast uciekać po prostu wysiądzie i porozwala po kolei wszystkie goniące go wozy? Nie zapominaj, że rąbnął wojsku trzy karabiny maszynowe. Nie służyłeś, to pewnie nie wiesz, co może przeciwpancerny pocisk kalibru 7,62. Zaręczam ci, że wiele. Jedno dobre trafienie i samochód stoi.
– Może nie ma takiej amunicji – mruknął Ziętarski.
– Może. Ale moździerzową zdobył. Ciekawe, jakim cudem.
* * *
Gospodyni nie zdążyła otworzyć ust. Niewysoka, ciemnowłosa kobieta w wieku około trzydziestu lat po prostu odsunęła ją i wpadła do pokoju.
– To pan jest ten kapitan? – Kiernacki dźwignął się od stołu, usiłując możliwie szybko przełknąć kęs bułki z pasztetem. Mógł jedynie pokiwać głową. Wydawało się to dobrym pomysłem – póki nie dostał w twarz otwartą dłonią. Zachwiało nim lekko, ale nie najadł się więcej wstydu i nie wylądował na kolanach zastygłego z wrażenia Dopierały.
Kobieta chyba osiągnęła zamierzony cel, bo cofnęła się niemal pod próg, wciąż zaciskając czerwone, zniszczone dłonie.
– To ja może wyjdę – wymamrotał kapral. Gospodyni, której chyba nie taki powód wizyty przedstawiono, niczego nie próbowała wyjaśniać, tylko wyniosła się natychmiast możliwie daleko. Kiernacki, przestraszony wizją zostania sam na sam z tym kłębkiem babskich nerwów, bez namysłu chwycił Dopierałę za naramiennik.
– Zostań – zabrzmiało to bardziej jak rozpaczliwa prośba niż rozkaz, najważniejsze jednak, że podziałało. – A pani… Jakoś nie bardzo… Za co to było, do cholery?!
Patrzyła na niego coraz bardziej wilgotnymi oczami. Była bardzo szczupła, właściwie chuda, i w połączeniu z niedużym wzrostem upodabniało ją to do młodej dziewczyny. Z kolei przygaszone spojrzenie, przedwczesne zalążki zmarszczek, te czerwone dłonie i ogólne zaniedbanie wypaczały obraz w drugą stronę. Ubiór nieznajomej nadążał za współczesnością. Był brzydki od momentu zejścia z fabrycznej taśmy i mocno pocerowany, lecz nie dało się go przypisać do określonej grupy wiekowej. Długą grubą spódnicę, wybłocone buciory i męską koszulę flanelową mogła równie dobrze nosić jej babka i córka.
– Jakim prawem zabraliście go z domu? – rzuciła łamiącym się głosem. – Odwiezie go pan teraz? Nie, to już was gówno obchodzi! Popisali się szlachetnością, samarytanie zasrani! A że go ze szpitala jutro wyrzucą, to już nie wasz problem!
– Zaraz, chwilę… Pani jest…?
– Niech pan nie udaje idioty, dobrze? I mnie nie traktuje jak kretynki tylko dlatego, że mieszkam w drewnianej budce! Wiem, o co chodzi!
Kiernacki uniósł dłonie w polubownym geście.
– Spokojnie, po kolei… Naprawdę nie wiem, w czym rzecz. Pani jest z tej przyczepy, tak? Obok domu Drzymalskich?
Była zła, ale nie ślepa ani głupia. Musiała zauważyć jego dezorientację i wyciągnąć stosowne wnioski. To ją nieco uspokoiło.
– Żadne „obok” – powiedziała ciszej. – Ta buda to teraz nasz dom.
– Wasz? – przyglądał jej się z niedowierzaniem. – To znaczy… Pani jest… krewną?
– Nie. Żoną. – Ogień w jej oczach zgasł, palce rozluźniły się, a ona sama oparła się o framugę. – Nie wiem, o kogo wam chodzi, ale jestem żoną Mirka.
– Młodszego z braci Drzymalskich – odpowiedział. – To jego… do niego wezwaliśmy karetkę? – Anemicznie kiwnęła głową. – Nie wiedziałem.
– Nie wiedział pan – powtórzyła obojętnie.
– To znaczy… przyszło mi do głowy, ale… No i nie bardzo miało to znaczenie. Moja… moja partnerka uznała, że musimy go stamtąd zabrać. Nie wygląda dobrze.
– Nie, nie wygląda. – Kiernacki z przerażeniem stwierdził, że z mgiełki w jej ciemnych oczach zrobiły się w jednej sekundzie dwa mroczne jeziora, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. – Już na niego dziewczyny nie lecą. Nie muszę drzwi kołkiem zastawiać.
Próbował pozbierać myśli. Na Dopierałę nie warto było liczyć: kapral po raz pierwszy wypadł z roli kutego na cztery łapy cwaniaka i bezradnie gapił się na płaczącą kobietę.
– Może… Proszę, niech pani usiądzie.
– Po co? – nadal się uśmiechała niesamowitym, smutnym uśmiechem jak ze starej ikony. – Żeby powiedzieć, gdzie szukać Darka? Nie wiem. Dziś się dowiedziałam, co robi. Byłam po zasiłek. Dali siedemnaście złotych i bony do jadłodajni w Lesku no i… pytali, czy krewny. Powiedziałam, że tak, więc panie zajrzały do notatnika i stwierdziły, że na maj aż tyle nie dadzą, bo gmina pewnie będzie musiała więcej wydać na bezpieczeństwo. Nie, żeby to miało coś wspólnego ze szwagrem, broń Boże, ale właściwie to mogę nie przyjeżdżać, bo bilet drożej wypadnie. Tak jakbym autobusem i za pieniądze jeździła… Tyle wiem – dokończyła oficjalnym tonem. – Nie utrzymuję żadnych kontaktów ze szwagrem. Nie wierzycie, to możecie mnie zamknąć.
Kiernacki ujął ją ostrożnie za ramię i posadził na łóżku. Bez trudu wyczuł stęchły zapach biedy – odzieży właściwie nie tyle brudnej, co pranej w samej wodzie, a potem przechowywanej w zmurszałej budzie obok ciężko chorego człowieka.
– Zje pani coś? – nie czekając na odpowiedź, wskazał kapralowi czajnik. Dopierała zerwał się, pognał po wodę. – Nazywam się Waldemar Kiernacki i faktycznie byłem kapitanem, ale to już historia. Pani szwagier służył w moim plutonie.
– Nie pomożemy wam – powiedziała zmęczonym głosem. – Od zimy go nie widziałam, a i wtedy… Mirek nie mówi. Czasem jakby odzyskiwał świadomość, ale… Nie – pokręciła nagle głową. – Guzik prawda. Chciałabym, więc zawsze się czegoś dopatrzę: ruchu, spojrzenia… Ale on już nie myśli. Czuje, czasem płacze, ale nie sądzę, by potrafił myśleć. To dlatego nie wyjmuję mu tej sondy. Powinno się częściej, ale zawsze tak strasznie… No i to powinna robić dobra pielęgniarka, a skąd ja wezmę pieniądze na pielęgniarkę? – Z jej oczu nie płynęły już łzy. – Naprawdę nie widać, że ktoś go dogląda? Musieliście zabierać?
– Przepraszam…
– Nie nabrudził przecież. Zawsze gdy wychodzę na dłużej, to go… no, zabezpieczam. Zresztą on je jak wróbelek, prawie nic w środku nie ma. Zimą, jak trzeba podtrzymać ciepło, proszę kogoś ze wsi. Kiedy spadnie śnieg i drogi są nieprzejezdne, łatwo się godzą. Ale teraz nie. Za często Lewandowscy do nas zaglądają.
– Kto to są Lewandowscy?
– Nie wie pan? – z jej tonu trudno było poznać, czy uwierzyła w tę niewiedzę. – Starszy Lewandowski ma dwa pensjonaty w Ustrzykach, sklep i udziały w wyciągu. Kupił nasz dom, jak go zlicytowali. A młodszy z koleżkami tak urządził Mirka. No i nas.
– Was?
– Mnie i Kaśkę Frączak. Naprawdę pan nie wie? – upewniła się. Pokręcił głową. Przeniosła spojrzenie na swoje robocze buciory i powiedziała cicho: – Zgwałcili nas.
* * *
Świtało, kiedy wyszli ze starego lasu i we mgle ruszyli w poprzek zagajnika. Byli znużeni. Na szczęście tu, na otwartej przestrzeni, gdzie zagony lasu przeplatały się z zatoczkami pól, było już względnie widno i nawykłe do mroku oczy nie potrzebowały sztucznego oświetlenia. Mgła odrealniała krajobraz, lecz wisząc nisko, nie kradła szarówce jej ubożuchnego światła. Niebo, mimo głębokiego nocnego odcienia, nie było już czarne. Ściana lasu po drugiej stronie pola – jeszcze tak.
Stanowiła doskonałe tło dla rozbłysku prochowego ognia. Kiedy padł strzał, wielu sunących przez zagajnik mężczyzn nie tylko odnotowało obecność mikroskopijnej jasnej plamki, ale zachowało jej obraz na siatkówce oka.
Większości nic z tego nie przyszło: nurkując pod pierzynę mgły, tracili wyczucie kierunku i nawet jeśli później podnosili broń do ramienia, nie potrafili odszukać właściwego miejsca. Było jednak kilkunastu odważniejszych, czy po prostu otępiałych po całonocnych podchodach – i ci albo nie wykonali żadnego uniku, albo ograniczyli się do przyklęknięcia, co pozwoliło im naprowadzić lufy na zapamiętany kierunek. O więcej nie mogli się pokusić: w grupie był tylko jeden noktowizor, a i to w postaci lornetki kołyszącej się na piersi dowódcy. Ostrzelanie konkretnego miejsca przekraczało możliwości rozciągniętego w tyralierę plutonu. Co nie znaczy, że policjanci skazani byli na rolę bezsilnej zwierzyny łownej.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.