Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
Z braku funduszy na przezbrojenie Policja Państwowa nadal bazowała na starym poczciwym AK47, więc po wszystkim doliczono się czterystu dwudziestu siedmiu wystrzelonych pocisków. W drewnianą ambonę, przytuloną do rosnącej na skraju lasu sosny, trafiły tylko dwadzieścia trzy. Nie było jej widać na ciemnym tle, strzelcy mierzyli raczej nisko, więc z tej liczby jedynie cztery ulokowano na tyle wysoko, by zagroziły przebywającemu na platformie człowiekowi. Mężczyzna miał pecha: choć konstrukcja była spora, aż połowa z owej czwórki przeszła przez jego ciało.
Podczas sekcji ustalono, że zmarł z upływu krwi. Nie stracił przytomności, gdy pierwsza kula ugrzęzła w udzie, i uratowałby się prawdopodobnie, gdyby – już leżącego – druga bryłka metalu nie ugodziła w łokieć prawej ręki. Także ten cios nie pozbawił rannego przytomności. Do końca próbował zatamować krwotok, używając do tego paska i opatrunku ze zrolowanego myśliwskiego kapelusza. Był blisko, ale dysponował tylko jedną, mniej sprawną ręką. Mimo wszystko miałby szansę – gdyby tyraliera ruszyła.
Podniosła się dopiero trzy kwadranse później, kiedy nad krawędź lasu nadleciał opancerzony Mi-24 z pobliskiego Inowrocławia. Pod osłoną jego czterolufowego wukaemu policjanci podeszli ostrożnie do ambony. Znaleźli tylko stygnące zwłoki.
Rozdział 16
Zdążył dostrzec jej plecy. Stał potem kilkanaście sekund, dumając nad tym fenomenem. Porucznik Dembosz w trakcie porannego treningu. Dostatecznie szybka i zgrabna, by wyglądać przebojowo nawet w za dużym wojskowym dresie, pożyczonym od Dopierały i służącym za piżamę.
Poranek był jak górski strumień: krystalicznie czysty, pełen blasku, ale i lodowaty.
Parking obok pensjonatu mogący pomieścić około tuzina zdyscyplinowanych kierowców – czyli ośmiu polskich – świecił pustką. Poza volkswagenem stały tu wóz gospodarzy i furgonetka na krakowskich numerach. Kiernacki zerknął na nią przelotnie, w marszu pisnął pilotem centralnego zamka.
Volkswagen mrugnął światłami i chyba odpowiedział zbliżonym w tonacji dźwiękiem, ale Kiernacki nie miał pewności w tej kwestii. Za wysoko podskoczył i za dużo adrenaliny się nałykał, kiedy tuż obok coś ciężkiego wyrżnęło w blaszaną ścianę furgonetki, a w uszy wdarł mu się stłumiony, ale i tak przeraźliwy warkot oddzielonej szybą bestii.
Owczarek nie był największym psem, jakiego widział, ale bez wątpienia bił wszystkie inne duchem bojowym i brakiem szacunku dla własności swego pana. Szyba w tylnych drzwiach nie wyleciała tylko dlatego, że wcześniej grube łapy trafiły na siatkę.
– Jezu… – odetchnął głęboko, patrząc w brązowe ślepia, przyglądające mu się zza szkła. – No i czego się złościsz, kudłaczu? Tylko przechodziłem.
Najzabawniejsze, że brytan zdawał się to rozumieć. Po pokazie siły, od którego furgonetką zakolebało, nie brał się do szczekania, tylko stał i oglądał intruza.
– Mądry piesek – pochwalił go Kiernacki. Odwrócił się i ruszył dalej. Ich wóz stał na końcu zatoczki. Jakoś krzywo. Prawa tylna opona przez noc zmieniła się w oklapła, gumową opaskę, smętnie zwisającą z felgi.
Po chwili dostrzegł spory ubytek w bocznej części opony i zaklął. To nie wyglądało na efekt zmęczenia materiału: ktoś zdrowo się na tej gumie wyżył. Kiedy przykucnął, odkrył jakąś ciemniejszą plamę na bieżniku, w odległości kilkunastu centymetrów od rozdarcia.
Było sucho, więc najpierw usiadł, a potem niemal się położył, chcąc się lepiej przyjrzeć temu czemuś. Nie przyszło mu do głowy, by zaglądać pod wóz, ale mimowolnie zajrzał.
Przez chwilę miał w głowie mętlik. Potem, pchnięty nagłym impulsem, zerwał się i zaczął biec. Dopiero pięćdziesiąt metrów dalej przypomniał sobie o zaciskanych w ręku kluczykach, a po przebiegnięciu sprintem następnych pięćdziesięciu skojarzył je z mruganiem światłami i odblokowanymi drzwiami.
Pomyślał o Dopierale schodzącym na dół i uruchamiającym silnik. I że powinien zawrócić. Przy stracie rzędu minuty, dwadzieścia sekund nie miało już wielkiego znaczenia. A tylu potrzebował, by wedrzeć się do kuchni i ryknąć gospodyni w twarz: „nie zbliżać się do samochodów!!!”.
Był to winien kapralowi. Przypadkowym przechodniom. Dzieciom. Kotom, kryjącym się pod podwoziami samochodów. To cholerstwo pod volkswagenem nie wyglądało na robotę zawodowca, a nie ma niczego gorszego od drutem wiązanej amatorszczyzny. Nawet głośniejsze trzaśniecie drzwiami…
Nie zawrócił. Wyobraźnia zbyt natarczywie podsuwała mu wizję złachmanionego kobiecego ciała, ciśniętego w jakiś podmokły rów.
Gnał w tempie, które pamiętał tylko z podchorążówki. Prześcignął jakiegoś kolarza amatora, który omal nie wpakował się z wrażenia na krawężnik. Udało mu się uniknąć przejechania przez samochód dostawczy, wystraszyć podlewającego drzewko wilczura i uciec przed bardziej bojowym i zaskakująco chyżym jamnikiem. Nie udało się wypatrzyć Izy.
Zmęczenie, jeszcze niegroźne, przyniosło odrobinę otrzeźwienia. Miasto czy może raczej przedmieście – o ile maleństwa klasy Ustrzyk Dolnych mają takowe – świeciło pustką. Jak to w sobotę wczesnym rankiem, przed sezonem. Przed spożywczym jakaś pieguska dłubała kluczami przy kracie – to wszystko.
– Dziewczyna w zielonym dresie, biegaczka! Widziała ją pani?! – Ekspedientka, spłoszona, upuściła klucze. – Dziewczyna, blondynka! Była tu?!
Za bardzo się wydarł, ale jak tu się nie drzeć… Ulica ciągnęła się jeszcze setki metrów, lecz tuż za domami zaczynały się górskie stoki, jakieś chaszcze, fragmenty lasu. Nie miał pojęcia, gdzie szukać Izy.
Nie wierzył w swoje szczęście, kiedy przestraszona dziewczyna skwapliwie wskazała prześwit między różowym domkiem a jakąś odrażającą budą, pełniącą rolę garażu.
– Tam? – upewnił się. – Była sama? Nikt za nią nie szedł?
Dziewczyna ze sklepu kiwnęła po prostu głową i zaczęła otwierać usta.
Nie czekał. Skoczył w poprzek jezdni, niemal na maskę jadącego samochodu. Goniony piskiem hamulców, do którego szybko dołączył gniewny klakson, wpadł między opłotki.
Za ogródkami przesadził szeroko rozlaną kałużę. Kilkanaście metrów dalej uświadomił sobie, że w mijanych wcześniej niebo odbijało się pogodnym błękitem. W tej woda była mętna. Ktoś źle wymierzył odległość.
Następny zakręt, łagodny. Wpadł między skarpy, dróżka zwęziła się do rozmiarów ścieżki, zanurkowała w dół. Po lewej była łąka odgrodzona drutami. Dobrze, przynajmniej to odpada. Ale dalej inna, poprzecznie biegnąca ścieżka stanęła nagle między nim a szeroko rozlanym strumieniem. Brzeg był niedostępny, oddzielony błotem. Iza musiała skręcić w tym miejscu.
Dyszał jak zziajany pies. Gdyby to on miał wybierać, pobiegłby w lewo, zawrócił. Ale ona miała piętnaście lat przewagi i nie narzuciła sobie tak morderczego tempa na początek. Ile to już trwało? Trzy minuty? Pięć? Jeśli ta mała ze sklepu nie skierowała go tu tylko po to, by zabarykadować się i wezwać policję, jeżeli naprawdę przebiegli tędy jacyś ludzie, a Iza była jedną z nich – to musiała mimo wszystko zdrowo gnać. Inaczej dogoniłby ją wcześniej.
Nie potrafił podjąć decyzji. Kilka minut sprintu, potem trucht – to też by wystarczyło. Powinna zawrócić.
Kurwa mać, musiał się na coś zdecydować! Sekundy umykały, a od każdej mogło zależeć życie. Nie, nie życie – dwa.
Pobiegł w prawo. Ścieżka była wilgotna, rozdeptana, a miejscami zasypana kawałkami gruzu i jakimiś śmieciami.
Nie sądził, że potrafi dłużej utrzymywać takie tempo. O przyśpieszeniu w ogóle nie myślał. A jednak w którymś momencie obolałe, coraz bardziej miękkie nogi same wydłużyły krok. Zza zakrętu mignęło brązem skórzanej kurtki. Tamten też biegł.
Dzieliło ich sto metrów. Kiernacki zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli mężczyzna zwolni, zrównanie się z nim wymagać będzie mnóstwa czasu, a to z kolei przełoży się na kompletne wyczerpanie. Zrodziło się w nim przeświadczenie, że nie zdąży, a nawet gdyby zdążył, nie zdoła niczemu zapobiec, bo dopadnie tamtych dwojga, nie będąc w stanie podnieść ręki.
I właśnie wtedy los uśmiechnął się do niego, stawiając na drodze kupę betonowoceramicznego śmiecia. Żebrowany, długi na trzy czwarte metra pręt zbrojeniowy sterczał znad pokruszonych cegieł i sam się napraszał.
Chwilę później Kiernacki po raz pierwszy dostrzegł błysk słońca w jej włosach. Musiał walczyć z ogniem w płucach i watą w udach jeszcze niemal minutę, ale od tego momentu wszystko wyglądało inaczej. Przestrzeń przestała być wrogiem numer jeden. Stał się nim czas.
Gęstniejący szpaler zarośli utrudniał ocenę sytuacji, ale i budził nadzieję na udaną końcówkę. To od niej wszystko zależało. Raz po raz między listowiem migała coraz bliższa sylwetka faceta w brązowej kurtce. Był rudy, rudy jak marchewka. I nie tylko dotrzymywał kroku wyprzedzającej go o czterdzieści metrów dziewczynie. Stopniowo ją doganiał, a ona nie reagowała.
Kiernacki nie wiedział, czy jest to efekt zmęczenia Izy, czy jedynie nieświadomości. Gdyby krzyknął, usłyszałaby. I może nawet zrozumiała dostatecznie szybko. Ale kryło się za tym ryzyko, którego nie odważył się podjąć.
Rudy niemal na pewno miał pistolet pod kurtką. To, że go dotąd nie użył, niczego nie dowodziło.
Nie miał wyjścia – musiał biec i trzymać gębę na kłódkę. Nawet wtedy, gdy dziewczyna omal nie przyprawiła go o zawał, zatrzymując się, opierając stopę o pień złamanego drzewa i rozpoczynając skłony. Nie mógł przyspieszyć. Nie zawył z bezsilnej rozpaczy tylko dlatego, że nieoczekiwany postój i rudego skłonił do zmiany zachowania.
Zwolnił. Jego ramiona wykonały jakiś dziwny taniec i dopiero kiedy kurtka poleciała między pokrzywy, Kiernacki zrozumiał, w czym rzecz. Biegacz w kurtce automatycznie budzi podejrzliwość, a rudy nie mógł sobie pozwolić na straszenie ofiary. Chciał załatwić sprawę cicho i dyskretnie.
Kiedy zrzucił kurtkę, kabura zamocowana do paska dokładnie na linii kręgosłupa stała się doskonale widoczna. Nóż nie rzucał się tak mocno w oczy. Może zresztą nie był nożem, a jakąś inną bronią, mieszczącą się w kieszeni. Gaz, paralizator, kastet, młotek – cokolwiek to było, zdecydowanie przechylało szalę na korzyść mężczyzny.
Kiernacki był pewien, że Iza nie przetrwa pierwszego ataku. Ale nadal nie potrafił zdecydować się na ostrzegawczy krzyk. Wciąż był daleko. A ona jakby ogłuchła. Rany boskie, dziewczyno, odwróćże się! Jak można nie słyszeć walących o rozmiękłą ziemię buciorów?
Usłyszała, kiedy tamten był o dziesięć kroków od niej. Odwróciła głowę, nie zdejmując stopy z pnia. Osiem kroków. Popatrzyła na rudego. Sześć. Ponad jego ramieniem, nadal opuszczonym, niewinnie rozkołysanym rytmem biegu. Dostrzegła Kiernackiego. Jego oczy. Jej zrobiły się większe. Trochę. Cztery kroki. Błysk ostrza, wyskakującego i z rękojeści, i z dłoni. Trzy. Początek obrotu. Dwa.
I ostatni skok, już zbędny, bo wyrzucona daleko do przodu ręka znacznie wyprzedziła resztę ciała i wpakowała… w pustkę…
Kiernacki nie miał pewności. Bał się widoku krwi, więc to krew ujrzał, choć równocześnie dotarło do niego, że rozpaczliwy szczupak wyprowadził korpus dziewczyny na dobry metr od łokcia przedłużonej nożem ręki.
Rudy nie zdołał wyhamować. Wyniosło go na pień, musiał skakać, by nie rozwalić goleni. Mimo to próbował poprawić, tnąc sierpem w tył i w prawo. Nie sięgnąłby, nawet gdyby Iza nie padła na brzuch. Zyskał tyle, że w końcu dostrzegł Kiernackiego.
Po drugiej stronie pnia lądował już ni to bokiem, ni tyłem, z fatalnie ustawionymi nogami. Przerzuciło go, padł na plecy, przeturlał się. Kiedy Kiernacki wybijał się do skoku, klęczał już, a jego prawa ręka szarpała się z ukrytą za plecami kaburą.
Kiernacki opuścił pręt ułamek sekundy wcześniej, uwięził w kurczowym uścisku obu dłoni, poszybował. Napięte mięśnie prawie wytrzymały zderzenie, ale był za ciężki w stosunku do resztek kondycji, jakie mu zostały, więc na koniec, kiedy już obaj padali między wysokie trawy, także jemu dostało się stalą po dole brzucha.
Leżał potem z twarzą wciśniętą w mokrą ziemię i próbował wytłumaczyć sobie, że nie zwymiotuje, bo zwyczajnie nie potrafi dźwignąć się na kolana. Zwrócił kolację na leżąco. Stać go było na obrócenie twarzy w bok – to wszystko.
Rudy konał, wierzgał nogami; z jego gardła wydobywał się charkot, a z brzucha smród kału przemieszanego z krwią.
Kiernacki dusił się, walczył o oddech. Chciał umrzeć. Kompletny bezwład, ból w każdej komórce ciała, rozpaczliwy brak tlenu i coś dziwnego z sercem. Miał wrażenie, że przestało bić.
O Izie przypomniał sobie, gdy obróciła go na plecy. Była przerażona.
– Bomba – wycharczał. – Pod… samochodem. Musisz…
Mówiła coś, może nawet krzyczała. Dostrzegł krew na jej dłoniach, ale bardziej zdziwił się, kiedy te dłonie, drżące i zaskakująco silne zarazem, zaczęły zdzierać z niego spodnie. Zemdlał.
* * *
– Cześć – Pisarek wyskoczył z honkera i odsalutował niedbale żandarmowi. Obaj w polowych mundurach utytłanych trawą i błotem mieli oczy czerwone z niewyspania. – Dlaczego tutaj? Znaleźliście coś?
– Rolnika – plutonowy wskazał klin pola po prawej. Z przodu, gdzie dawniej rósł las, rozciągał się szeroki na sto kroków pas oczyszczonej z drzew ziemi. Kiedy układano rury, teren uległ dość znacznej dewastacji, ale teraz, po paru latach, na zwolnionym przez sosny terytorium ochoczo krzewiła się liściasta drobnica. – Zgadało się jakoś i przypomniał sobie, że parę tygodni temu widział tu samochód ze świdrem.
– Samochód ze świdrem? – powtórzył zdziwiony Pisarek.
– Coś w typie uaza, tyle że z tyłu zamiast paki miał jakby dźwig czy kratowy maszcik. Podnosiło się to i wierciło w ziemi. Nie jestem pewien, ale coś podobnego mają chyba saperzy. Wie pan kapitan, ci od studzien.
– Mieli – kapitan splunął między mchy. – Poszły po cenie złomu, byle łachudra mógł sobie kupić… Kurwa. Że też nikt o tym nie pomyślał… – Machnął ręką na kierowcę. – Maciek, wołaj sztab. Chcę tu mieć wszystko, co wolne. Powiedz im, że chyba coś mamy.
* * *
Zjawiła się parę minut po policjantach. Nadal miała na sobie i dres, i trochę za duże trampki Dopierały. W sumie – mało wizytowy strój. Nawet jak na prowincjonalny szpital.
– Proszę nie wchodzić – rzucił odruchowo dowodzący dwuosobowym patrolem sierżant. Siedział przy łóżku Kiernackiego z notesem na kolanach.
– Ona może – zapewnił go z uśmiechem Kiernacki. – Nie mam przed nią tajemnic. To mój dowódca.
Dziewczyna przekroczyła próg sali, zamykając za sobą drzwi.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.