Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
– Na słowo – skinęła ku Kiernackiemu. Odeszli parę kroków, ścigani mało radosnym spojrzeniem kaprala. – Ktoś z nas powinien zostać przy wozie. Nie wiadomo, ilu tubylców współpracowało z tym Onyszukiem. Nic prostszego, jak podłożyć następną bombę pod…
– Jesteś czarnowidzem – uśmiechnął się. – Ale wiesz co? Będzie z ciebie niezły oficer.
– Będzie? – przechyliła przekornie głowę. – Jak co?
– Jak zmienisz płeć.
– Ależ jesteś zabawny. – Zerknęła w stronę samochodu i natychmiast sposępniała. – Jedź, ja zostanę. Ja i Dopierała. We dwójkę jakoś obronimy generalski wóz.
– Co, boisz się lasu nocą? – Robiło się późno i przynajmniej powrót musieli zaliczyć na światłach. – Myślałem, że z nią pogadasz.
– Chyba nie przypadłyśmy sobie do gustu. Wiesz, jak to jest.
– Sławne pierwsze wrażenie? Nie zapomniałaś o czymś? To ty jesteś ta dobra z psychologii. Ja na dzień dobry dostałem w pysk.
– Wieki temu, wczoraj. Teraz już cię toleruje. No i jesteś kolegą jej szwagra. Nie mówię, że ci ufa, ale przynajmniej zakłada, że możesz chcieć mu pomóc.
– Wykręcacie się, poruczniku. A Dopierała? Mogę go zabrać?
– Wolałabym, żeby został – uśmiechnęła się blado. – Nie, żebym umierała ze strachu, ale… Ostatnio ciągle jacyś faceci muszą mnie ratować.
Patrzył w jej twarz, szukając chłodu, niechęci. Była przygaszona, to wszystko.
– Nie faceci – mruknął. – Ja.
– Ty – przyznała bez oporu. – Już jestem zadłużona po uszy. Jak trzeci raz mnie uratujesz, to się jeszcze…
Nie dokończyła, a Kiernacki nie odważył jej się tego wytykać.
– Jedź z nami – poprosił cicho. Westchnęła bezgłośnie, po czym skinęła głową bez cienia entuzjazmu.
– No dobrze. Ale Dopierała musi zostać. Nie mam ochoty wylecieć w powietrze po tej wycieczce.
* * *
– Wiecie, o co prosicie? – Ziętarski wodził od twarzy do twarzy na poły gniewnym, na poły zdumionym spojrzeniem.
– Rozumiemy, że to problem – zapewnił spokojnie Woskowicz. – Ale bezpieczeństwo jest sprawą nadrzędną.
– Od wyłączenia połowy telefonów zrobi się bezpieczniej?
– Połowa to za mocno powiedziane. Na razie chcemy ograniczyć się do tych na kartę. Anonimowych.
– Bo dwóch takich użył Drzymalski?! A jak użyje prądu?! Mamy zamknąć elektrownie, rozdać czterdzieści milionów lamp naftowych?! Panowie, miejcie trochę litości!
– To jego słabe miejsce – przemówił po raz pierwszy generał Zagroda. – Musi jakoś uruchamiać pułapki, i to najlepiej z drugiego końca kraju. Nie jesteśmy w stanie kontrolować milionów samochodów, ale blokady i nagroda robią swoje. Jeśli Drzymalski osobiście podpali lont, będzie miał znikome szanse opuścić okolicę. Ma problemy z szybkim przemieszczaniem się. Telefon to jego jedyna szansa na kontynuowanie sabotażu na dotychczasową skalę.
– Skąd wiecie? Jest jeszcze radio, zapalniki czasowe… Zgoda, użył komórki przy rurociągu. Ale w minach drogowych już nie. Więc nie na sieci komórkowej się opiera. Wyłączając ją, może trochę utrudnimy mu życie. Za to koszty… To kilka milionów aparatów. Wiecie, jakich odszkodowań zażądają operatorzy?
– Radio możemy zneutralizować albo przynajmniej namierzyć – zapewnił generał. – Ale na telefon nie ma mocnych. Gdyby chodziło tylko o ten jeden gazociąg, to pół biedy. Wyłączyłoby się przekaźniki w promieniu dwudziestu-trzydziestu kilometrów, z grubsza dziesiątą część powierzchni kraju. Ale rur z gazem mamy więcej. I nikt nie powiedział, że następna wysadzona nie będzie z ropą. To dopiero narobi syfu. Gaz się spala albo ulatnia, ale wyciek mógłby spowodować prawdziwą katastrofę ekologiczną.
– Więc go złapcie, zanim się przerzuci na ropociągi – wyburczał Ziętarski. Sam nie traktował swoich słów poważnie, była to wyłącznie forma odreagowania bezsilnej złości. – No dobrze, pomówię z premierem. Coś jeszcze?
– Moje pięćdziesiąt tysięcy dolarów – przypomniał Woskowicz. Ziętarski anemicznie kiwnął głową.
– Marynarka znalazła drugi koniec tego przewodu – nawiązał do wcześniejszej rozmowy generał. – Oczywiście na Westerplatte, dokładnie we wskazanym przez dziewczęta miejscu. Wygląda na to, że jakiś kutas wrócił tam i uciął wszystko, co nie leżało w wodzie.
– Ma pan na myśli…? – Ziętarski zawiesił głos.
– Teoretycznie każdego. Dzieci, pijaczków, zbieraczy militariów… Ale założę się, że to któryś z tych kretynów, którzy zignorowali doniesienie dziewczyn.
– To poważne oskarżenie.
– Szlag mnie trafia, kiedy pomyślę, że mogliśmy go mieć. Półwysep, jedna droga wyjazdowa, obok wielkie miasto z mnóstwem policji. W minutę by zablokowali. A co robią? Najpierw spławiają wystraszone dziewczyny, a potem zacierają ślady. I proszę nie mówić, że to fale. Marynarze dobrze obejrzeli miejsce, skąd wystrzelono rakiety. Ogień silników nadpalił mech, ale za cholerę tego nie widać, bo ktoś wszystko przysypał piaskiem.
– To już historia – zauważył Woskowicz.
– Owszem – przyznał Zagroda. – Ale dopiero teraz mamy pewność, że Drzymalski załatwił tankowce dwiema rakietami typu Malutka. W podstawowej, naprowadzanej przewodowo wersji.
– To ma jakieś znaczenie? – zapytał Ziętarski. – No, że podstawowa…
– Przewód ma trzy kilometry, a kiedy się urywa, rakieta już raczej w nic nie trafi. A z Westerplatte do basenu paliwowego jest mniej więcej tyle. Drzymalski mocno ryzykował, strzelając z malutkiej na maksymalny dystans. Wbrew pozorom załadowany ropą tankowiec to nie beczka prochu. Trzeba precyzyjnego strzału, by wywołać dobry pożar.
– Powinien użyć moździerza?
– Moździerz ma za mały zasięg, o dokładności nie wspominając. Nie o to mi chodziło. Myślę, że użył tego, czym dysponował, godząc się z ryzykiem niepowodzenia.
– Do czego pan zmierza? – zmarszczył brwi Woskowicz.
– Przyjechał furgonetką; nie miał problemów z transportem. Ja na jego miejscu posłużyłbym się którymś z cięższych pocisków. Mają większy zasięg i mocniejsze głowice.
– Tak, a optymalna byłaby atomówka – wzruszył ramionami pułkownik. – Nie rozumiem, do czego mają prowadzić te rozważania.
– Myślę, że on działa sam. – Generał patrzył na gospodarza, dzięki czemu uniknął zdecydowanie nieprzyjaznego spojrzenia. – Może i zaopatrzył się w broń na Wschodzie, ale nie wierzę, by stały za nim jakieś wrogie nam siły. To była niepowtarzalna okazja, a on ryzykancko i nieprofesjonalnie użył malutkich. Zawodowcy nigdy by…
– O czymś pan zapomniał. Jasne, że Rosjanie mają skuteczniejsze rakiety. Ale duża rakieta, zwłaszcza nowoczesna, to gorący ślad. Zbyt gorący jak na tajną wojnę. Jeśli już wyciągać jakieś wnioski z rodzaju użytego uzbrojenia, to skłaniałbym się właśnie w stronę zawodowców. Rakieta rakietą, ale moździerz Drzymalski mógł sobie równie łatwo, jeśli nie łatwiej, zorganizować lepszy. I skuteczniej zaatakować premiera. Cały jego arsenał pachnie partyzantką i chałupnictwem, ale właśnie tak powinno to wyglądać, gdyby za szaleńcem figurantem stała jakaś dużo potężniejsza siła.
– Krótko mówiąc, nadal nie mamy pewności, z kim walczymy – westchnął Ziętarski. – Oby się pan mylił, pułkowniku, z tą siłą.
– Też bym wolał – zapewnił Woskowicz. – Nie stać nas na cichą wojnę z Rosjanami. Za cały operacyjny budżet tajnych służb można zmontować co najwyżej wymalowanie paru szubienic na kremlowskim murze. Daj Boże, by to był tylko Drzymalski. Ale chciejstwem niczego się nie załatwi. Potrzebne są pieniądze. Nie sięgając daleko… Gdyby ci policjanci i pogranicznicy z Westerplatte mieli lepszą motywację, zarabiali przyzwoicie…
– Będzie lepiej – zapewnił Ziętarski. – Już wnieśliśmy poprawki do przyszłorocznego budżetu. I tym razem pieniądze nie pójdą na wymiar sprawiedliwości jako taki. Policja, UOP, wojsko. Koniec. Prawnicy grosza nie zobaczą. Jak by nie było, to oni nas wpakowali w to bagno. Chcieli więcej pieniędzy i władzy, a my mamy teraz wojnę. Wiecie, czego najbardziej nie lubię w Drzymalskim? Że to nie ich wziął na muszkę.
* * *
Starszy posterunkowy Chyżewski dokopał się do kartki pod koniec zmiany.
– Sprawdź, czy w Ornecie zamieszkuje Jurzyniec Jerzy, pseudonim Gazrurka. Adres nieznany – odczytał na głos.
– Do mnie mówisz? – oderwał się od krzyżówki siedzący przy sąsiednim biurku sierżant.
– Nie, kurwa. Wychodzi na to, że do siebie. – Zerknął na zegar. – Mamy sobotę, prawda? Osiemnasta. O tej porze w czwartek dzwonili z wojewódzkiej i kazali jak najpilniej sprawdzić tego… – spojrzał na kartkę – Jurzyńca. Nienotowany, więc trzeba w ratuszu, nie? Wieczorem nieczynne, to piszę, kładę zmiennikowi na honorowym miejscu. Mija szychta, druga, wracam i co widzę?
– Też szybki jesteś – zauważył sierżant.
– Bo ją jakiś kretyn na koniec wepchnął! Ile razy się umawiałem z jełopami, żeby kłaść według ważności! A tu masz, o… Kradzież kury – z przodu. Rower zginął… no, dobra, rower niech będzie, dla niektórych to dziś majątek… Ale to na przykład: dzieciak sąsiadów stereo puszcza.
– Nie żołądkuj się. Może sprawdzili, tylko kartki ktoś nie wyrzucił. A jak z góry nie ponaglają, to znaczy, że im tak samo jak nam zwisa.
Chyżewski wzruszył ramionami i wrócił do uprawiania biurokracji.
– Czekaj no – sierżant uniósł twarz znad krzyżówki. – Jurzyniec, mówisz? Na Wojska Polskiego mieszkali kiedyś ci Jurzyńcowie. Ojciec miał takiego kumpla. Opowiadał, jak zaraz po wojnie organy z kościoła wymontowali, takie ołowiane, i na pociski do procy przerabiali.
– Mam nadzieję, że nie za to szukają tego naszego – roześmiał się Chyżewski. – Chociaż kto wie? Ksywa Gazrurka… Całkiem niedaleko. Uważaj, stary, bo jeszcze się okaże, że własnego starego będziesz musiał zaobrączkować. Może to ten śmieszny instytut od zbrodni przeciw narodowi się obudził? I chce ci ojca jako stalinistę antykościelnego posadzić?
– Takiego wała. Teraz to cerkiew, a kogo dziś cerkwie obchodzą. A stary był nieletni.
Pośmiali się, Chyżewski zanotował, jak szukać, i pojechał wypytywać o Gazrurkę. Sierżant nie umiał wskazać kamienicy, ale wszystkie były małe, poniemieckie jak prawie całe oszczędzone przez wojnę miasteczko, więc ustalenie, gdzie mieszkają Jurzyńcowie, okazało się dziecinnie proste. Chyżewski wspiął się po archaicznych, drewnianych schodach i zapukał do drzwi, opatrzonych mosiężną tabliczką „A. Jurzyniec”.
W progu stanęła pięćdziesięcioletnia, kompletnie pozbawiona entuzjazmu kobieta.
– Dzień dobry – uśmiechnął się. – Nie przeszkadzam?
– No… nie. Coś się stało?
Była zaniepokojona, ale to nic nie znaczyło. Chyżewski, jak cała policja, tonął w papierach i nie miał czasu na rozmowy z praworządną częścią społeczeństwa. Nie znali go, więc i bali się trochę.
– To drobiazg, proszę się nie denerwować. – Nadwaga, jedna litera przy nazwisku… Wdowa albo samotna matka. Takie miewają często synalków ancymonków albo na przykład amatorów za szybkiej jazdy, najlepiej motorem, bez kasku i po pijaku. Wolał nie ryzykować, że nie dość optymistycznym wyrazem twarzy spowoduje zawał. – Poproszono nas o ustalenie, czy mieszka tu Jerzy Jurzyniec. Nie wiem, o co chodzi, ale dzwonili z Olsztyna i… No, pewnie jakiś drobiazg. Może syn mandatu nie zapłacił albo co…
Nie złapała się za pierś. To już coś.
– Jurek to mój brat – powiedziała powoli, jakby ostrożnie. – Ale on się już dawno wymeldował. Z pięć lat będzie. A o co…?
– Mówiłem: nie wiem. Może mi pani dać jego nowy adres?
– On nie ma adresu. Wie pan: jeździ, szuka roboty… W tym wieku trudno o coś stałego. Czasem się kontaktujemy, ale to raczej on…
– No trudno – westchnął. – Do widzenia.
Rozdział 18
W pierwszej chwili Czernik pomyślał o grzybiarzach. Całe dwadzieścia siedem lat przeżył w mieście i z tym jednym kojarzył mu się las: z końcem wakacji i rodzinnymi wyjazdami po podgrzybki. To dlatego nawiedziła go ta niedorzeczna myśl. Na szczęście nie zdążył podzielić się nią z Klaudią. Wyszedłby na kretyna.
Motocykl, czarna bestia obwieszona brezentowymi torbami, stał oparty o drzewo niemal idealnie na osi ich marszu. Czernik skręcił natychmiast, mając nadzieję, że wlokąca się jego śladem kobieta po prostu nie uniesie wzroku. Zwłaszcza że miała głowę aż ciężką od niewesołych myśli. Nie udało się.
– Motor – usłyszał jej lekko zduszony głos. Zatrzymała się, przez chwilę patrzyła tępo, po czym nagle w jej szarych oczach rozbłysła nadzieja. – No, to chyba nie da rady… Ktoś łazi po lesie.
Czernik zaklął w duchu. Z przodu, tam dokąd zmierzali, widać już było w prześwitach jaśniejszą zieleń traw. Szukał odkrytej przestrzeni, z której łaskawe od paru dni słońce wypędziło zimowy chłód. Znalazł odpowiednie miejsce, może jedyne w tym cholernym, zasadzonym pod sznurek i przygnębiająco monotonnym lesie, gdzie każdy hektar wyglądał identycznie i gdzie po nogach ciągnęło zimnem. I akurat tu…
– Rozejrzymy się – mruknął.
– Po co? – wzruszyła prawie niedostrzegalnie ramionami. – Przecież nie będziemy tutaj…
– Zobaczymy – uciął. Szybko umknęła z oczami, chowając je pod rudą grzywką i udając, że ogląda coś, co przylepiło się do tenisówki. Nie dopilnował tej sprawy i zjawiła się przed supermarketem tak jak zawsze: w znoszonej podróbce adidasów, za szerokich, koszmarnych spodniach i szarym mysim swetrze z łatami na łokciach. Odstępstwem od normy był brak makijażu: powieki miała czerwone i opuchnięte, a usta blade, zaciśnięte w bolesną podkówkę niemal przez cały czas, z krótkimi przerwami na wymianę spojrzeń.
No i dobrze. Wcale nie była mniej ponętna z tą miną męczennicy. Łamanie jej oporu miało nawet swój urok. Czernik nie był jakimś zboczonym sadystą, jasne, że nie, ale z drugiej strony…
Oczami wyobraźni widział już jej nagie, szczuplutkie ciało rozpostarte na kocu. Była starsza od niego, przydałoby jej się nieco więcej krągłości na policzkach, o biuście nie mówiąc – ale poza tym była najładniejszą babką w całym sklepie.
Pewnie dlatego, zamiast zawrócić, poprawił koc pod pachą i skierował się ku przesłoniętej gałęziami maszynie. Nie wiedział, co chce ustalić. Sprawdził, że silnik jest zimny, ale nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. Trwał w przysiadzie, wsparty dłonią o potężny zbiornik, i zastanawiał się, jak przekonać Klaudię, że obecność motocykla nie ma znaczenia i że dwieście metrów dalej może śmiało zrzucić te łachy.
Nagle go olśniło. Inna sprawa, że dość późno. W drodze zamienili z Klaudią może ze cztery zdania i wszystkie bez wyjątku dotyczyły albo blokad, albo faceta, który sprawił, że stracili godzinę na wydostanie się z Olsztyna. A teraz widzi obwieszony ekwipunkiem motor, jakieś azjatyckie cudo o mocy ciężarówki, i na serio zastanawia się, czy to nie wędkarz. Jezu, co chcica robi człowiekowi z mózgu…
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.