Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
Dziwne: nie czuł strachu. Tuż obok mógł krążyć uzbrojony psychol, a on, zamiast wiać co sił, klęczał obok motocykla i zastanawiał się, co z tym fantem począć.
– Lepiej stąd chodźmy – dobiegł z tyłu stłumiony kobiecy głos. – Jeszcze pomyślą, że chcemy ich okraść.
Zignorował ją. Autorytet łatwiej buduje się, przyjmując do wiadomości słowa podwładnych i nie komentując ich. Odłożył koc, rozejrzał się i zaczął rozpinać pierwszą z brzegu torbę.
– Co pan robi? – Kątem oka dostrzegł, jak rusza nagle w jego stronę. Zniżyła głos niemal do szeptu. Była przestraszona, ale przede wszystkim zdezorientowana.
– Cicho – syknął. – Patrz, czy nikt nie idzie. I kucnij, do cholery. Nie może nas zobaczyć.
– Co? – nadal nie rozumiała, ale oczywiście zastosowała się do polecenia. – Czyj to motor? Pan go zna?
Nie odpowiedział. Oniemiał na widok tego, co kryła torba. Pociski. Osiem długich na całą wysokość parcianego bagażnika, smukłych walców i wrzecion o średnicy kilku centymetrów. Czernik, jak na przedstawiciela młodej elity przystało, wykręcił się od wojska i nie miał pewności, co konkretnie ogląda. Ale broń jako taką rozpoznał.
– O kurde…
Myślał gorączkowo, rozglądając się po wypełnionym słonecznym blaskiem lesie, gdzie plamy złota mieszały się z wszelkimi odcieniami zieleni i brązu, a nawet kałużami czerni, ścielącej się pod nisko rosnącymi gałęziami. Pusto. Cicho. Spokojnie.
Cicho? Nagle zdał sobie sprawę, że od początku nie słyszeli odgłosów z szosy. A powinni.
– To blokada – posłał Klaudii triumfalne spojrzenie. – Ukrył motor i poszedł w stronę drogi. Jezu, ale numer. Pamiętasz to pod Ostródą?
Poderwał się, przechylił nad siodełkiem, zaczął odpinać skośnie umocowaną, podłużną torbę, zaczynającą się przy bagażniku i opadającą łagodnie aż ku głowicy silnika. W podobnych futerałach wędkarze wożą sprzęt, ale jemu, jak każdemu miłośnikowi westernów, takie coś pod udem kojarzyło się mniej pokojowo – z zatkniętym pod siodło winchesterem.
To w środku nie było filmowym karabinkiem. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że spogląda na dwa egzemplarze jakiejś potężnej broni maszynowej, upchniętej w ciasnej torbie metodą „na waleta”. Dopiero gdy zaczął wyciągać ten wsadzony ażurową kolbą do góry, zauważył, że oba uparcie trzymają się razem i bynajmniej nie stanowią zwierciadlanego odbicia.
– O Boże – jęknęła Klaudia. – Przecież to… To musi być…
Karabin był tylko jeden, za to ogromny, niemal metrowy mimo wymontowania lufy i złożenia go na pół. Ciężkie, nieporęczne i chyba bezużyteczne w takim stanie żelastwo. Ale nie w tym rzecz.
– Cztery stówy – wymamrotał. – Masz pojęcie? Czterysta tysięcy! Wystarczy… – Posłała mu przerażone spojrzenie. – Poszedł polować na tych gliniarzy z blokady, założę się. To Szczytno, policyjna stolica Polski. Jak tu dostanie paru następnych… – Niemal wyrwał kieszeń ze spodni, szukając odpowiedniego narzędzia. – Kurwa… Masz nóż?
– Ja? Co… co pan chce zrobić? Lepiej stąd…
– Prawie pół miliona! – wyciągnął komórkę. – Nie strzelał, więc nie wróci tak szybko. Potrzebuję czegoś ostrego. Na dziurawych oponach nie zwieje.
– Chodźmy stąd – powiedziała dziwnie trzeźwym głosem. – To morderca. Nie powstrzymamy go. Szybko – wskazała najbliższe skupisko gęstych zarośli. – Zadzwoni pan, jak będziemy w bezpiecznym miejscu. Tu w każdej chwili…
– Nie rozumiesz, kretynko?! Nie dadzą ci czterystu kawałków za friko! Trzeba się czymś wykazać, załatwić porządną podkładkę! Jak udowodnisz, że to my dzwoniliśmy?
– Oni… To się nagrywa. Każde wezwanie…
– Gówno! Gliniarze nie dostają takich nagród, ale każdy dyżurny ma jakiegoś szwagra, kumpla… Nie zamierzam ryzykować. – Powoli się uspokajał, czerpiąc otuchę i wiarę z własnych argumentów. – To za duża forsa. Wystarczy, że ktoś zgubi nagranie, skasuje niby przypadkiem… A benzyniarze też się nie będą pchali z nagrodą, jak już Drzymalskiego złapią. Skorzystają z byle pretekstu, głowę daję. Podniósł karabin, szukając czegoś ostrego.
– Oszalał pan. – Klaudia najwyraźniej nie zrozumiała gestu. – Nawet pan nie wie, jak z tego strzelać.
Posłał jej zdziwione spojrzenie, w którym stopniowo pojawiało się coraz więcej zrozumienia.
– Myślisz, że moglibyśmy…?
– Żadne „my” – podniosła się powoli. – Ja się w to nie bawię. Mam dziecko, nie zamierzam dać się zabić w tym lesie.
Buntowniczym ruchem przerzuciła za plecy spięte w koński ogon włosy.
Czernik odłożył telefon na siodełko, poderwał się i złapał Klaudię za kark. Próbowała odskoczyć, ale nadal on tu rządził, więc na tej jednej próbie poprzestała.
– Nie bój się, idiotko – warknął. Obrócił ją bokiem i mało delikatnie, wyszarpując kilka długich rudych włókien, zdarł plastikową klamrę, spinającą włosy. – Cholera… Myślałem, że to szpilka… No nic, spróbujemy. A ty zobacz, czy nie ma czegoś lepszego w torbach.
Wyraźnie im nie szło. Pogiął drut, a Klaudia całą minutę zmagała się z paskami, oplatającymi skomplikowaną konstrukcję juków i bagażników. Za długo to trwało. Czernik nie uległ panice, jednak w którymś momencie wyzbył się nadmiaru ambicji.
– Gówno – sapnął. – Tak nie da rady.
– Tu są konserwy i… ale wielkie… i kule. Naboje – poprawiła się.
– Zostaw. Łap jakiś patyk i rób to, co ja.
Odkręcił kapturek, wepchnął drut w odsłoniętą końcówkę zaworu. Rozległ się wyraźny syk uchodzącego przez wentyl powietrza. Opony były szerokie, terenowe, więc choć Klaudii zajęło sporo czasu wyszukanie odpowiedniej gałązki, zdążył opróżnić przednie koło ledwie w połowie, nim posykiwanie mono zmieniło się w stereo. Za wolno. Zmienił chwyt, sięgnął po telefon.
– Pogotowie policji, słucham – rozległ się znużony kobiecy głos.
– Ja w sprawie Drzymalskiego, tego terrorysty… – Nie za mądrze to brzmiało, ale mniejsza o styl. Wielkiej forsy nigdy nie zdobywa się w eleganckim stylu. – Wiem, gdzie jest w tej chwili. To wystarczy, by dostać nagrodę?
– Proszę? – Chyba ją zaskoczył. Znakomicie. Tłumy wariatów, kawalarzy i chorobliwie podejrzliwych staruszek musiały zaczynać jakoś inaczej. Zwrócił na siebie uwagę, a to już połowa sukcesu.
– Z kim mówię? Chcę znać pani nazwisko, przydział i całą resztę. To za poważna sprawa… A tak w ogóle to Olsztyn czy może Szczytno?
– Olsztyn – rzuciła machinalnie. – Zaraz, powiedział pan, że wie, gdzie się znajduje Dariusz Drzymalski? Jest pan pewien? Uprzedzam, że numer pańskiego telefonu już został…
– I na to liczę – przerwał policjantce. – Niech pani posłucha: nie jestem sam i w razie czego mam świadków. Billing też się znajdzie. Więc nie róbcie żadnych numerów z nagrodą.
Milczeniem dała do zrozumienia, jak bardzo czuje się urażona. Albo po prostu przełączała go gorączkowo na gabinet jakiegoś ważniaka. Względnie czekała, aż rzeczywistość dogoni pogróżki i aparatura faktycznie zidentyfikuje dzwoniącego.
Nie dane mu było poznać prawdy.
– O Jezuniu…
Refleks go nie zawiódł. Jeden rzut oka na trupio bladą twarz Klaudii, ocena kierunku – i już pędził przez las. Nie oglądając się ani na kobietę, ani na telefon czy leżący w jagodowym zagajniku karabin.
* * *
Ktoś omal nie urwał mu ręki. Kostek najpierw poczuł podłogę pod stopami, a dopiero potem się obudził.
– Biegiem do akwarium! Drzymalski na linii! Chce tylko ciebie!
Dopiero na korytarzu oprzytomniał na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest, co robi i co to za jeden ten Drzymalski. Trzy bezsenne doby i teraz, ledwie zamknął powieki, łobuz raczył się odezwać.
– Halo? To pan? – zwalił się ciężko na krzesło. – Jest pan jeszcze?
Aneta pokiwała uspokajająco, ale to było po tamtej stronie szyby. Drzymalski, ta primadonna czy może oszczędzający na impulsach kutwa, mógł się dziesięć razy rozmyślić.
– Jestem. Dzień dobry, panie redaktorze. Możemy pogadać?
– Oczywiście.
– Najpierw dobre wieści. Odwołuję zakaz jazdy ciężarówek w województwach z „P” w nazwie. Teraz nie wolno jeździć po Mazowszu. Ale nie o tym chciałem… Mam problem. Wie pan, co prawo wojenne mówi o szpiegach i dywersantach? To współczesne, aktualne?
Zdrzałkowicz posłał bezradne spojrzenie za szybę. W gromadce techników podsłuchiwaczy, nasłanych przez wszelkie możliwe instytucje, byli i ci w wojskowych mundurach. Jeden z nich, bodajże ten uwodzący Anetę, przeciągnął wymownie palcem po gardle.
– Rozstrzeliwuje się ich? – zapytał niepewnie Kostek.
– Właśnie. Tego może nie mówiłem, ale że macie wojnę ze mną, to i powiedziałem, i pokazałem. Nikt mnie raczej nie bierze za jajcarza, z którym można sobie pożartować, prawda?
– Prawda.
– I chyba mogę potraktować zgodnie z prawem wojennym kogoś, kto pomaga wam mnie zabić?
Kostek od początku bał się czegoś takiego. Pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi i które nie powinny padać.
– Do czego pan zmierza? – zapytał ostrożnie.
– Mam tu nieumundurowanych szpiegów wroga. Złapanych na gorącym uczynku, z telefonem w garści. Nie dość, że próbowali mnie wydać, to uszkodzili mój… powiedzmy: pojazd. Czyli dochodzi i sabotaż. Czapa jak nic, nie uważa pan?
Kostek przeciągnął językiem po zdrętwiałych ustach. Za szybą ktoś energicznie kręcił palcami młynka, zachęcając, by mówić, mówić za wszelką cenę. Łatwo powiedzieć…
– To… – musiał odchrząknąć – to będzie morderstwo. Zdaje pan sobie chyba z tego sprawę?
– Naprawdę pan tak myśli? – w pytaniu raczej nie było kpiny.
– A jak mam myśleć? Ktoś widzi przestępcę, dzwoni na policję… Nie jestem prawnikiem: nie wiem, czy można zostać ukaranym, jeśli się tego nie zrobi. Ale każdy przyzwoity…
– Ten łobuz, o którym mówimy, nie jest przyzwoity. Zostawił dziewczynę, a sam próbował uciec. Ale mniejsza z tym. Nie słuchał pan, panie Kostku. Mówię o wojnie. Przyzwoici obywatele w czasie wojny mogą szpiegować i dziurawić wrogowi opony. Ale inni przyzwoici obywatele, ci z drugiej strony, mają równie święte prawo i obowiązek wpakować im za to kulkę w łeb. Tak zawsze było i będzie. Na tym wojny polegają. I dlatego należy ich unikać.
– Pan nie może się uważać za normalną stronę w normalnej wojnie. Z całym szacunkiem…
– I tu się różnimy, bo się uważam. Myślałem, że zainteresuje pana przebieg rozprawy, ale skoro nie…
– Rozprawy?!
– Muszę ich osądzić i wydać sprawiedliwy wyrok. Pomyślałem, że może zechcecie w tym uczestniczyć. Obiecuję nie przynudzać. Z konieczności proces będzie krótki. To co, jest pan zainteresowany?
* * *
Telefon, ten walizkowy, odezwał się, gdy kończyli mościć legowisko pod noszami. Iza wracała właśnie z lasu z naręczem jodłowych gałązek, więc odebrał Kiernacki.
– Tak?
– Kiernacki? – Męski głos po drugiej stronie był mu zupełnie obcy. – Czy Dembosz?
– Dembosz zdecydowanie nie – posłał zdziwione spojrzenie kręcącej się po samochodzie Baśce. – A z kim mam przyjemność?
– Porucznik Fałęcki. Żandarmeria, a teraz Polskie Radio. Podano mi wasz numer na wypadek, gdyby pojawiła się możliwość porozmawiania z Drzymalskim. Nie słuchacie czasem Trójki? Wejdziecie na linię?
Kiernacki odruchowo kiwnął głową.
– Jasne… – przełknął z wysiłkiem ślinę. – To… już teraz? Mamy po prostu mówić?
– Za chwilę. Tylko się was zapowie. Moment.
Kiernacki, nagle sparaliżowany przez tremę, błagał go w duchu, by się pogubił w przełącznikach. Przynajmniej na kwadrans. Nie wierzył w aż takie szczęście, zaczął więc gorączkowo wymachiwać wolną ręką i dawać rozpaczliwe znaki Izie.
Rzuciła gałęzie i wspaniałym sprintem pomknęła między choinkami. Zdążyła. Wepchnął jej telefon, tłumacząc spiesznym szeptem, w czym rzecz. Chciała zaprotestować, ale ostatecznie kiwnęła głową, kliknęła jakimś klawiszem i odłożyła słuchawkę, przełączając dźwięk na głośniki komputera.
* * *
Samochód stał po wschodniej, ocienionej stronie walącej się stodoły. Liście zdziczałego bzu, porastającego ruiny poniemieckiego gospodarstwa lśniły nadal lekko różowiejącym blaskiem, ale tu, w gąszczu, było chłodno. Przez okna wlewało się do nowiutkiego peugeota wilgotne powietrze wieczora. Klaudia nie rozumiała, jak można spływać potem w takich warunkach. Sama też czuła wilgoć pod pachami, no i na związanych taśmą nadgarstkach, ale to, co się działo z Czernikiem…
Wtedy, w lesie, przebiegł naprawdę szybko ze dwieście metrów. A wrócił mniej spocony, choć Drzymalski przegonił go truchtem przed motocyklem.
No cóż – wówczas był przede wszystkim zły. Rozczarowanie i wściekłość, wywołana zmarnowaniem życiowej szansy, górowały nad strachem. Ale to było przed godziną. Potem Drzymalski posadził ją na tylnym siodełku motocykla, przyłożył pistolet do skroni, mruknął: „Jak spróbujesz wiać” – i rzucił Czernikowi kluczyki. Dopiero po półgodzinnej jeździe jakimiś miedzami zaczęła się domyślać, w czym rzecz. Chciał mieć oba pojazdy i oboje jeńców, a bał się zostać w miejscu, z którego dzwonili. Musiał więc zaryzykować.
Przeliczył się. W którymś momencie strach przeważył, Czernik postawił krzyżyk na zakładniczce i peugeot zerwał się do ucieczki. Bez sensu: na wyboistej dróżce motocykl dopadł go jeszcze szybciej niż w lesie.
Zostawił ją. Dwa razy. Więc może ten pot to po części i efekt wstydu? Unikał oglądania się na tylne siedzenie, gdzie ulokował ją Drzymalski. Inna sprawa, że i siedzący przy kierownicy morderca nie poświęcał jej wiele uwagi. Klaudia zastanawiała się, czy po wszystkim skorzysta z okazji i zgwałci ją gdzieś pośród ruin, ale była na tyle bystrą obserwatorką, by zdać sobie sprawę, że nie po to się tu zatrzymali.
– Dobrze słychać? – Drzymalski poprawił coś przy zestawie głośno mówiącym. – Przepraszam, ale Leszek nie wyraża chęci współpracy, a ja się na tym nie bardzo…
– Słyszymy pana – rozległ się przygaszony, ale wyraźny głos Zdrzałkowicza. – Proszę mówić.
– Dzięki. – Drzymalski oparł krótko ostrzyżoną potylicę o zagłówek, myślał chwilę. – Nie widzicie nas, więc może na początek krótki opis… Leszek, lat 27, zamieszkały w Olsztynie. Kawał byka. Przystojny, dobre ubranie, samochód za jakieś czterdzieści tysięcy, typ młodego rekina biznesu. Powiesz nam, skąd bierzesz forsę, Leszek?
Czernik poruszał jakiś czas ustami i Klaudii przemknęła myśl, że może napluć prześladowcy w twarz.
– Pracuję – ograniczył się do warknięcia. Drzymalski zmrużył nieznacznie oczy, nie gubiąc przyklejonego do ust uśmiechu. – Jestem kierownikiem działu w supermarkecie.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.