Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
– Aha – mruknął. – To co zwykle?
– Na początek. Ma pokwitować jak zawsze. Masz tu pięć tysięcy dolarów. Jedna dziesiąta, standardowo. Ale potem będziesz musiał zrobić coś mniej standardowego.
– Nie ma sprawy.
– Nie, Adaś. Jest. Dlatego zorganizuję ci kogoś do pomocy. – Woskowicz podniósł słuchawkę telefonu, włączył szyfrator, wybrał kod. Nie czekał długo: po tamtej stronie też ceniono sobie czas. – Halo? Chcę mówić z panem Henrykiem… Nieważne, kto. Na pewno będzie chciał. – Chwila ciszy. – Cześć, Skarpeta. Mam do ciebie taką małą prośbę…
* * *
Podłoga miała wymiary jednoosobowego tapczanu. Wyżej było nieco szerzej: między stemplami z surowych pni wyżłobiono głębokie wnęki na zapasy. Póki człowiek siedział, wsparty łokciem o ziemną półkę, ciasnota nie dokuczała aż tak bardzo.
– No i zostałam wdową.
Gnietli się w tej norze pół godziny, a od dwudziestu minut mieli światło i mogli się przyglądać, jak z Mirka uchodzi reszta życia. Nikt się nie odzywał. Baśka tuliła do piersi głowę męża, głaskała jego dłoń, lecz mówić nie próbowała. Dopiero teraz.
Iza i Kiernacki starali się nie dotykać leżącego pośrodku ciała, ale ceną tego usunięcia się na bok i choćby symbolicznego pozostawienia Drzymalskich samych było stłoczenie się w kącie i potrącanie przy każdym ruchu.
– Przepraszam – mruknęła, czując jego żebra pod łokciem. Potem posłała siedzącej naprzeciw kobiecie jeden z najłagodniejszych uśmiechów, jakie Kiernacki oglądał. – Może zgasimy światło?
Baśka pokręciła głową. Nos miała rudy od krwi: za często go wycierała. Teraz jednak nie płakała.
– Wszystko w porządku – zapewniła lekko chrapliwym głosem. – Nie przejmujcie się mną. Sama nie wiem, czemu ryczałam. Przecież już od dawna…
Kiernacki odczekał chwilę, po czym sięgnął w głąb niszy. Kiedy zatrzasnęli właz, Baśka po omacku odszukała latarkę, a potem lampę naftową, lecz niczego więcej nie ruszali. Kolejno wyjmował opakowane w brezent i folię przedmioty.
– Konserwy – skomentowała Iza rezultat przeszukania pierwszej paczki. – To wasza spiżarnia? Chowacie przed złodziejami?
– Nie wiedziałam, że tyle naznosił. – Baśka posłała obojętne spojrzenie w głąb schowka. – Kiedy mi pokazywał to miejsce, była tylko lampa i latarka. Powiedział, że w razie kłopotów mogę się tu schować.
– Chyba przezimować – mruknęła Iza, patrząc na koce i swetry. Oczy zalśniły jej dopiero na widok rządka niedużych cylindrów, które ukazały się zza kanistra. – A to co?
– Lepiej nie pytaj – wzruszył ramionami Kiernacki. – Spokojniej ci się będzie spało.
Zlekceważyła radę, sięgając po jeden z ośmiu bliźniaków.
– Ciekawe. Myślałam, że jest skazany na chałupniczą produkcję. A tu proszę…
– To granat? – Baśka nie sprawiała wrażenia przejętej. Okryła którymś ze swetrów twarz zmarłego i siedziała z podkulonymi nogami, trąc w roztargnieniu zmarznięte łydki. Podobnie jak Kiernacki, miała przemoczone buty, skarpetki i nogawki.
– Miny przeciwpiechotne. Takie skaczące – wyjaśniła Iza, odstawiając cylinderek.
– Trochę ciszej – powiedział szeptem Kiernacki. Wszyscy zerknęli do góry. – Nie dusimy się, czyli musi być kanał wentylacyjny. Lepiej nie hałasować. Facet może być uparty.
– Myślisz, że może się tu kręcić? – Iza obróciła głowę, zajrzała do studzienki-korytarza, łączącego pomieszczenie z włazem. Rolę włazu pełniła przepołowiona plastikowa beczka, do której, jak do donicy, wpakowano korzenie uschniętego drzewa. Była to solidna bariera akustyczna, ale Kiernackiego martwiła perspektywa jej podnoszenia. Z tamtej strony pień znakomicie pełnił rolę dźwigni, lecz od dołu mogło być trudniej. Uśmiechnął się, kiedy z następnego pakunku wyjrzało ostrze żołnierskiej łopatki. Mając coś takiego, wodę i powietrze, mógł się nie przejmować opornymi włazami.
– Spieprzyliśmy sprawę – szepnął. – Zanim dopadniesz kryjówki, zgub pościg. To elementarz.
– Jak myślisz, ilu ich było?
– Nie wiem. Raczej tylko dwóch… Ale mogli ściągnąć kogoś do pomocy. Albo teraz zadzwonić. Młody nie miał komórki. To znaczy, że ma ją… jak mu tam…
– Niżycki. – Westchnęła. – Ale ze mnie kretynka. Mieć dwa telefony i zostawić oba… Baby chyba naprawdę nie nadają się do wojska.
– Bzdura. Ten numer z glauberytem… Gdyby facet siedział trochę inaczej… Dzięki.
– To nic takiego – mruknęła.
– Nie wiem, skąd wiedziałaś. – Zdobył się na odwagę i popatrzył jej w oczy. – Ale przybiegłaś, gubiąc po drodze buty, złapałaś kawał złomu i rzuciłaś się na faceta z pistoletem w ręku. Za takie coś – wyciągnął z worka butelkę spirytusu – stawia się wódę do końca życia.
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Frączak powiedział, że nagle… Po co to otwierasz?
– Wszystkim nam dobrze zrobi coś mocniejszego.
– Ja nie będę pić – zmarszczyła czoło. Kiernacki uniósł brwi. – No co? Jestem na służbie, prawda?
– Baśka? – Drzymalska bez słowa wyciągnęła rękę. Upiła trzy niewielkie łyczki, krzywiąc się i oddała butelkę. – Spirytus nie rozgrzewa, ale pomaga w rozgrzewaniu. Wasze zdrowie, dziewczyny. I… za Mirka.
Iza wyjęła mu naczynie, wykonała coś w rodzaju salutu szablą i dopełniła toastu.
– Trochę jednak grzeje – oznajmiła po chwili. Kiernacki znów skorzystał z butelki, po czym zaczął odwiązywać buty.
– Teraz, jak już się wstawiliśmy, mogę to chyba zaproponować… Zdejmij dół, Baśka. Nie cały, ma się rozumieć. A ty pokaż te nogi.
– Słucham? – Iza od początku klęczała ze schowanymi za pośladki stopami. – Do mnie mówisz?
– Medal już masz, nie musisz hodować sobie gangreny i dawać nóg do amputacji. Chyba że ci wojsko obrzydło i kombinujesz z rentą.
– Nic mi nie jest – powiedziała niepewnie. Widok Baśki, bez słowa ściągającej skarpety, wyraźnie ją zdeprymował. – I umyłam się w tym strumieniu.
– Nie wygłupiaj się. Widzisz ten schron? Założę się, że to nie jedyny. Taki twardziel jak Darek potrafi wejść do podobnej nory i wyjść po miesiącu. Może będziemy go łapać i łapać. Więc nie chcę, żeby mi wpakowali jakąś obcą babę na następne pół roku.
Zdjął spodnie, wytarł nogi ich suchą częścią, sięgnął po worek ze zgromadzoną przez Drzymalskiego odzieżą. Spodnie znalazł tylko jedne. Za to kalesonów aż trzy pary.
Baśka wskoczyła w spodnie szwagra szybciej niż on w kalesony, przysunęła się i nie pytając o zgodę, zabrała się za nogi Izy.
Prawa stopa straciła spory płat naskórka między nasadą palca a kostką. Pod spodem było jeszcze gorzej: dwie brzydkie szramy, z których nadal sączyła się krew. Lewa wyglądała niby lepiej, lecz kiedy Baśka dotknęła jednego z drobnych palców, Iza aż zasyczała.
– Złamany może nie, ale wybity na pewno – stwierdziła rzeczowo Baśka. – Cholerni faceci. Zakładasz dla takiego szpilki i potem, jak przyjdzie co do czego, musisz zrzucać buty i wiać na bosaka. Łamiesz palec – a oni mają pretensje, że nie chcesz iść na tańce. – Uśmiechnęły się obie blado. – Długo tu będziemy? – zapytała, nasączając spirytusem mankiet koszuli.
– Co najmniej do rana. – Odwrócił się nie bez żalu i sięgnął po odłożony do niszy pakunek. Odwiązał sznurek, wyciągnął najpierw lufę, a potem całego beryla. – Wygląda na to, że Darek zadbał o wszystko. Ale nie chcę ryzykować.
– Z amunicją? – Iza zerknęła znad ramienia swej pielęgniarki.
– Naboje są, ale magazynek tylko ten jeden – zameldował po przeszukaniu worka. – Chyba wiem dlaczego. To broń tych rozbrojonych spadochroniarzy. Nie mieli ładownic. Naboje można kupić na lewo, mały problem. Ale magazynki…
– Trzydziestka wchodzi – zauważyła. – Moglibyśmy…
– Wybij to sobie z głowy. Jesteś spokojnym psychologiem. Nocne strzelaniny w lesie to nie twoja działka.
* * *
– Jest w bagażniku. Kluczyki w stacyjce – powiedziała dziewczyna. Była ładna, ale bardzo blada. Może przez kontrast jasnej skóry z intensywnie rudymi włosami. Nie sprawiała wrażenia rannej czy choćby pobitej.
W kwestii gwałtu policjant nie miał już pewności.
– Nie żyje?
– Nie, dlaczego… – wzruszyła ramionami.
– Żyje?!
– To pana dziwi? – uśmiechnęła się gorzko. – A od kiedy to gówno łatwo tonie?
– No to czemu…? – wskazał samochód, który jego ludzie oglądali z bezpiecznej odległości, wymieniając półgłosem uwagi na temat min pułapek i ich ewentualnego rozmieszczenia. – Drzymalskiego nie ma tu już od paru godzin.
– Pan Drzymalski – wyraźnie podkreśliła tego „pana” – poradził mi, żebym się powołała na szok. Ale wie pan co? Niech mnie pozwie – rzuciła wyzywające spojrzenie w stronę wozu, w którego bagażnik ktoś właśnie zaczął bębnić od środka. – To kutas, więc odpowiem panu tak: A niby czemu nie?
* * *
– Pewnie znów ten kretyn – ziewnął sierżant Jemiołczak, zapinając pasy. Busik był spory, ale sprzed komendy miejskiej w Ciechanowie wyruszali tylko we dwóch. Trochę mało jak do włamania, tyle że we włamanie Jemiołczak nie wierzył. – Trzeci raz dzwoni. Ponoć nawet trzeźwy głos, ale pewnie facet jest z tych, co się upijają na poważnie. Wujka mam takiego.
– I co, ze służbowej komórki dzwoni? – Dąbek zwolnił odruchowo przed skrzyżowaniem, choć o drugiej w nocy staranowanie radiowozu z włączonym kogutem było mało prawdopodobne. – To nie bomba w szpitalu, ale też można trafić do pudła.
– Może nie wie, że już da się namierzać kawalarzy.
– Ewka mu powiedziała za pierwszym razem. To znaczy nie jemu, tylko… A, cholera z wami… Nie moja sprawa. Sprawdzić i tak musimy. A jak się okaże, że naprawdę włamanie? Dużo we dwóch zwojujemy? Trzeba było ich…
– Daj spokój. Myślisz, że zejdziesz ze służby, jak się zmiana skończy? Takiego wała. Czterech nas ruchliwych zostało w mieście, reszta to biurokraci. Trzeba się oszczędzać. Nawet jak nasi z obławy wrócą, to dadzą im wolny dzień, a my dalej będziemy zasuwać.
– Ciekawe, czy już go mają.
– W radiu mówili coś o strzelaninie i rannych policjantach. Tak że lepiej nie narzekaj. Tu przynajmniej nie strzelają.
– Bo ja wiem…? Czterysta tysięcy piechotą nie chodzi. Gośka przestałaby się zastanawiać i na rękach mnie do kościoła zaniosła.
– No to ty się zastanów. Taka, co dopiero na widok forsy szybciej się decyduje… Ale to wam nie grozi. Gliniarz tych pieniędzy nie zobaczy.
– Może dlatego tak im kulawo idzie pod Szczytnem… No, to chyba tutaj.
W wystawie spożywczego zamiast szyby tkwiły szklane kły, a chodnik aż lśnił od rozbitych kawałków. Alarmu nie słychać, ale kto wie, czy w ogóle był. Alkoholu tu, zdaje się, nie mieli.
Przed sklepem – nikogo. Dopiero kiedy wysiedli, zza narożnika wysunął się jakiś facet w rozpiętej kurtce.
– No, jesteście – rzucił radośnie, uprzedzając pytanie Dąbka. Jemiołczak domyślił się, że całkiem trzeźwy raczej nie jest.
– To pan nas wezwał? – Dąbek zerknął do wnętrza sklepu, a potem z powrotem na faceta w kurtce. – Widział ich pan?
– Kogo? – Było zimno, więc nikogo nie zdziwił ruch splatanych na piersi ramion.
– No, tych co rozbili szybę… Byli jeszcze, jak pan przyszedł?
– Przyjechałem. Będzie pan to zapisywał? – zainteresował się na widok notesu.
– Taka praca – uśmiechnął się Dąbek. Jemiołczak zauważył, że i jego zaintrygowało coś w zachowaniu cywila.
– Przyjechał pan? – upewnił się. Tamten skinął głową i zaczął się obracać, wskazując gdzieś za siebie. – Wie pan co? Umówmy się, że tego nie słyszeliśmy. Będzie trzeba spisać szczegółowy protokół. Tych gnojków może złapiemy, a może nie, ale jak wyjdzie na jaw, że pan tu przyjechał po paru głębszych… – zaproponował Jemiołczak.
Mężczyzna przyglądał mu się uważnie przez krótką chwilę. Oświetlenie sklepu nie ucierpiało, więc Jemiołczak widział wyraźnie jego twarz. Wydała mu się jakby znajoma. Tylko skąd…?
– A jakbym was nie wezwał, tylko po prostu wpakował się na was na bani… Też byście mnie kryli?
Chyba obaj już czuli, że coś jest nie w porządku. Dąbek znieruchomiał z długopisem w dłoni.
– Ale się pan nie wpakował – powiedział powoli Jemiołczak. – Tylko zadzwonił. Potrafimy to doce…
Nawet nie drgnął, ale nad mięśniami twarzy aż tak dobrze nie zapanował. Co zresztą nie miało znaczenia. Drzymalski, facet, którego twarz znała cała Polska i którego twarzy nawet policjanci nie pamiętali, wyjął pistolet odrobinę wcześniej.
– Ja też – powiedział dziwnie poważnie. – Możecie nie wierzyć, ale nic mnie tak nie wkurza, jak biurokrata ślepo zapatrzony w przepisy. Wy tacy nie jesteście, więc nic się wam nie stanie. Przysługa za przysługę. Wypisałem się z tego kraju, ale nie życzę Polakom źle. Szkoda byłoby pozbawiać ich porządnych gliniarzy, prawda? No, a teraz wyjmijcie kajdanki i skujcie się ładnie. Zabieram was na wycieczkę.
* * *
Dyżurująca przy pulpicie dyspozytora aspirant Ewa Stachurska zaniepokoiła się trzydzieści minut po wyjeździe radiowozu. Ciechanów nie był metropolią; już dawno powinni się zgłosić. Ewa pracowała wystarczająco długo, by zetknąć się ze wszelkimi możliwymi odstępstwami od mało życiowych nakazów regulaminu, i wiedziała, że radiowozami jeżdżą tylko ludzie. Znała kolegów i potrafiła dopasować do każdego indywidualny współczynnik zejścia z obowiązującego kursu. Ale wiedziała też, że podstawowych zasad raczej nie łamią i że nie mają w zwyczaju szarżować. Znikanie bez śladu w trakcie sprawdzania podejrzanego doniesienia o włamaniu było zbyt ryzykowne i nie pasowało do Jemiołczaka. Więc pewnie łączność. Nadajnik zainstalowany w radiowozie pracował w miarę dobrze, ale już na przenośne radio Jemiołczaka było parę skarg. Dąbek w ogóle nie miał swojego – zabrakło.
Uznała, że wyszli obejrzeć okolicę i po prostu nie słyszą. Odkąd tu pracowała, czyli od paru ładnych lat, żadnemu z ciechanowskich policjantów nie przydarzyło się nic złego. Nie miała złych doświadczeń i czerwona lampka nie włączała się jej w mózgu z byle powodu.
Zmarnowała sporo czasu. Ale zaginiony radiowóz był nadal po zachodniej stronie Narwi, kiedy podniosła słuchawkę. Oficer dyżurny mógł jeszcze poruszyć odpowiednie sprężyny, poinformować sąsiadów i nawet wynegocjować zachowanie sprawy w tajemnicy, gdyby winnymi zamieszania okazali się jego nieodpowiedzialni podwładni.
Nie zrobił tego. Ciechanów dzieliło od Szczytna dziewięćdziesiąt kilometrów szosy, dwie spore rzeki i niezliczona ilość blokad, patroli oraz śmigłowców, nie mówiąc o lojalnych albo po prostu marzących o nagrodzie obywatelach. W Warszawie zastanawiano się już, czy Drzymalski nie pojawił się przypadkiem na południe od Przasnysza, ale od paru lat Ciechanów był tylko siedzibą powiatu i nikt nie poinformował na razie tutejszych policjantów o niejasnych przeczuciach analityków.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.