Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
На сайте mybooks.club вы можете бесплатно читать книги онлайн без регистрации, включая Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Прочее издательство неизвестно,. Доступна полная версия книги с кратким содержанием для предварительного ознакомления, аннотацией (предисловием), рецензиями от других читателей и их экспертным мнением.
Кроме того, на сайте mybooks.club вы найдете множество новинок, которые стоит прочитать.
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
Nie zrobił tego. Ciechanów dzieliło od Szczytna dziewięćdziesiąt kilometrów szosy, dwie spore rzeki i niezliczona ilość blokad, patroli oraz śmigłowców, nie mówiąc o lojalnych albo po prostu marzących o nagrodzie obywatelach. W Warszawie zastanawiano się już, czy Drzymalski nie pojawił się przypadkiem na południe od Przasnysza, ale od paru lat Ciechanów był tylko siedzibą powiatu i nikt nie poinformował na razie tutejszych policjantów o niejasnych przeczuciach analityków.
Zanim podniesiono alarm, mknący na sygnale volkswagen, którego nie próbowali zatrzymywać policjanci strzegący mostu w Pułtusku, równie spokojnie przejechał przez blokadę na moście wyszkowskim i przepadł na południowym brzegu Bugu. Warszawskie centrum dowodzenia zostało o tym poinformowane z trzyminutowym już tylko opóźnieniem. Próbowało zapobiec nieszczęściu, posyłając we wskazany rejon jakiś śmigłowiec, lecz okazało się, że wszystkie z jednym wyjątkiem są od dawna na północy lub oczekują w hangarach lepszych czasów i części zamiennych. Ten jeden nie poleciał pod Wyszków, ponieważ, zdaniem UOP-u, miał ważniejsze zadanie. Musiał dogonić pociąg relacji Warszawa-Kijów i wsadzić do niego kapitana Adamka jeszcze po polskiej stronie granicy.
Rozdział 22
Kiernackiego obudził ból rany i ucisk pęcherza. Musiał spać kamiennym snem i kiedy w końcu oprzytomniał, miał wrażenie, że podłączono go do wysokociśnieniowej pompy strażackiej.
Odruchowo poszukał ulgi w zaciśnięciu ud. Ruch prawie żaden, ale Iza musiała obudzić się już wcześniej i go wyczuła. Miała ułatwione zadanie: jej bosa pięta uciskała Kiernackiego dokładnie w kroczu.
– Dzień dobry – szepnęła.
W ziemiance było szaro. Blask, niewątpliwie słoneczny, przedostawał się jakoś przez właz i rozrzedzał czerń przedsionka.
– To chyba ten przewód wentylacyjny. – Głos Izy pobrzmiewał sennością i może tylko dlatego mówiła tak cicho. Nie miał pewności, wyjął więc rękę spod koca i położył palec na ustach. – Myślisz, że ciągle tam jest? – Była zaspana albo naprawdę odważna, bo nic nie zmieniło się w jej zachowaniu. Przeciągnęła się i ziewnęła z trochę dziecięcą swobodą. Dopiero teraz, pewnie nie myśląc o tym, zabrała tę nogę z jego brzucha.
– Zimno. – Było ich tu troje żywych, ale choć ogrzali ciasną przestrzeń ciepłem ciał i odizolowali się od otoczenia każdym dostępnym kawałkiem tkaniny, chłód był gotów kąsać najdrobniejszy fragment odsłoniętej skóry. – Ciężko wytrzymać całą noc pod gołym niebem.
– Ale ryzykować nie będziemy? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Wydawało jej się, że zna odpowiedź.
– Będziemy.
– Wychodzimy? – Tym razem odezwała się Baśka. Spod koca widać było tylko jej oczy.
Ciekawe, czy w ogóle spała. Z trupem męża przy boku… Swoją drogą mogli wpaść gorzej. Mógł być lipiec… W schronie panował zaduch, ale jeszcze nie smród.
– Albo odszedł i nie ma ryzyka – wyjaśnił – albo zbyt otwarcie zapadliśmy się pod ziemię, Niżycki coś podejrzewa i nadal tam siedzi. Jeśli tak, to bezpieczniej będzie wyjść teraz, dopóki nie ściągnął posiłków.
– Mądrze mówisz – ziewnęła jeszcze raz Iza. – Bierzesz karabin czy tokariewa?
– Zacznijmy od tego, że nie biorę ciebie.
Sięgnął po spodnie. Przeschły, przez kalesony nawet nie poczuje chłodu. Gorzej z butami, ale i tu zachomikowane przez Drzymalskiego skarpety mogły pomóc. Zaczął się ubierać.
– Z nimi tak zawsze – powiedziała odrobinę wyzywającym tonem Iza, zwracając się do Baśki. – Facet powie ci milion miłych słów na temat twoich kompetencji, a prześpij się raz w jego towarzystwie i już jesteś tylko babą.
– Nie chwaliłem twoich kompetencji – zauważył Kiernacki. – Nie odróżniam dobrych psychologów od złych. Powiedziałem tylko, że jesteś odważna.
Zirytował ją.
– Idę. – Usiadła. – Ale tym razem nie licz, że cię będę ratowała. Tu gdzieś były skarpetki.
Baśka włączyła latarkę. Dopiero teraz mogli się przekonać, jak niewiele światła sączyło się przez kanał wentylacyjny. Kiernacki, ładując naboje do magazynka, zastanawiał się nad stopniem ochrony, zapewnianej przez kryjówkę. Osobliwy komin był doskonałą chłodnią dla uchodzącego powietrza i maskował palące się wewnątrz światło. Psy też miałyby utrudnione zadanie. O ile dotarłyby tak daleko: wśród produktów żywnościowych znajdowały się nieprawdopodobne ilości pieprzu i jakichś innych, pewnie zbliżonych w działaniu proszków.
– Wezmę karabin, jeśli nie sprawi ci to różnicy – usłyszał w końcu nieco naburmuszony głos Izy.
– W porządku. – Nim zanurkował w przedsionku, powiódł uważnym spojrzeniem po kobiecych twarzach. – Gdyby od razu zaczął strzelać, a mnie coś się stało, wyskakujcie i wiejcie. Ta dziura to pewna śmierć, kiedy już przestanie być tajna. Słyszysz, Baśka? Masz go zostawić i uciekać.
Skinęła głową. Nakarmił tetetkę nowym magazynkiem, wepchnął lufą za spodnie i zaczął mocować się z włazem. Poświęcił minutę na jego otwarcie. Na zewnątrz przywitał go widok pustych zarośli.
– Chyba czysto – rzucił za siebie. Wystarczył szept: Iza niemal ocierała się o jego buty.
Dolinka – miejscami bardziej parów o stromych zboczach – oddzielała dwie połacie lasu. Między pierwszymi drzewami a porastającą brzegi olszyną było sporo wolnej od wysokiej roślinności przestrzeni i Kiernacki, nie zastanawiając się wiele, ruszył wzdłuż koryta. Nad wodą byli w miarę bezpieczni.
Posuwał się wolno, zamierając co kilka kroków i przeszukując wzrokiem całą otaczającą go przestrzeń. Także tę z tyłu, więc mimochodem odnotował, że dziewczyna porusza się znakomicie: nisko przy ziemi, przystając, gdy on zmieniał pozycję, i pokonując kolejny odcinek, kiedy klęczący z bronią Kiernacki gotów był do zapewnienia jej osłony ogniowej.
Nie popełnili żadnego istotnego błędu. Może tylko ten, że przesadzili z ostrożnością. Sto metrów skradania się zmęczyło ich, no i chyba trochę uśpiło czujność. W każdym razie czujność Kiernackiego.
Zatrzymał się, otarł pot. Właśnie ten moment wykorzystała. Nim się zorientował, była obok.
– Pójdę przodem – szepnęła. – Marnie wyglądasz, a jego już raczej… Chyba trzeba zmienić brzeg, nie uważasz?
Dom Drzymalskich, wieś, cały znany im fragment Bieszczad, może nawet Dopierała z odsieczą – wszystko było po tamtej stronie. Odruchowo przytaknął.
Potem chyba się zagapił. Z miejsca, gdzie klęczeli, nie widział już kikuta nad ziemianką, a następne kilkadziesiąt metrów było czyste; nie istniał żaden powód, by ktoś właśnie tu urządzał zasadzkę. Na pewno nie było nim zwalone w poprzek parowu drzewo. Strumień był płytki i ktoś walczący o przeżycie nie musiał uciekać się do pomocy jakichkolwiek kładek, chcąc go sforsować.
Nie przyszło mu do głowy, że dziewczyna skręci ku wodzie i skacząc z kamienia na kamień, ruszy ku drzewu. A kiedy już to zrobiła, prawie się nie przestraszył. Nie było powodów, żeby akurat tutaj…
Patrzył, jak chwiejąc się lekko, lecz za każdym razem łapiąc równowagę, pokonuje pas błota. Jak przeskakuje na pierwszą oblewaną wodnym nurtem wysepkę, balansując karabinem, przedostaje się na następny kamień, przekłada broń, chwyta kikut gałęzi i energicznym pociągnięciem wciąga smukłe ciało na masywne cielsko wielkiego drzewa. Tworzyło ono idealny pomost: krótki i szeroki zarazem.
Nie wierzył oczom, kiedy dziewczyna zachwiała się i rozpoczęła desperacką walkę o utrzymanie się na pniu. Omal się nie roześmiał. W gwałtownym tańcu rąk, nóg i karabinu było coś z wygłupów błazna.
Beryl zniknął mu z pola widzenia gdzieś po lewej, za pniem. Chyba dlatego w pierwszej chwili wziął odgłos strzałów za efekt uderzenia odbezpieczonej broni o coś twardego.
Powinien pomknąć wzrokiem w dół strumienia, tam skąd dobiegł terkot. Zamiast tego przykleił się spojrzeniem do dziewczyny.
Spadała. Chciał krzyczeć. Nie potrafił. Noga w górze, przewrót przez ramię, cały czas blisko pnia, noga w dół, plusk…
– Wszystko gra! – Znów była skupiona na tym, na czym należało: wołała półgłosem, tak by on jeszcze rozumiał, a ten drugi w ogóle nie słyszał. – Nic mi nie jest! Nie podchodź!
Druga seria zabębniła o pień, poderwała kolumienki wody.
– Jest daleko! – Błyskawicznie ocenił osłabiony huk, spory rozsiew trafień. – Nie wychylaj się! Idę po niego, a ty tam siedź!
– Widzisz go? – Pień nie przylegał do wody i choć średnica nie przekraczała metra, dziewczynę krył całkowicie. Musiała zgiąć się wpół, ale gdy tak stała z dłońmi wspartymi o szeroko rozstawione kolana, miała nad grzbietem przyzwoity margines bezpieczeństwa. – Dasz radę osłonić?
– Nawet o tym nie myśl! – warknął. – Zostań. Słyszysz, co do ciebie mówię?! Siedź za tym pniem i nie kombinuj!
– Zgubiłam karabin! – rzuciła ze złością. Jej twarz wykrzywiał ból; najwyraźniej cyrkowe sztuczki nie uszły bezkarnie. – Leży po tamtej stronie. Osłoń mnie przez chwilę; jak go wyłowię, będziemy…
– Trzymaj tyłek za pniem! – wrzasnął, nie bawiąc się już w konspirację. Napastnik strzelał z dołu strumienia, z daleka, i nie widział go raczej, ale musiał podejrzewać, że dziewczyna nie jest sama. A nawet gdyby nie, to utrata elementu zaskoczenia nie mogła się równać z utratą tej smarkuli.
– Nie dasz rady!
– To się wychyl raz na minutę i zaraz chowaj. Niech wie, że cię przygwoździł. Ale żeby mi to nie trwało dłużej niż ćwierć sekundy, słyszysz? Wyprost, przysiad. Nim kula doleci, ma cię nie być.
– Ale z karabinu bym…
Zły nie na żarty, złapał jakiś kamień, grzmotnął nim o pień. Na tyle blisko dziewczyny, że sam się przestraszył. Iza aż przykucnęła; jej spódniczka zahaczyła krawędzią o wodę, co pozwoliło Kiernackiemu odnotować, że mimo dość rozpaczliwego odwrotu z kładki dziewczyna nadal jest sucha.
– Nie wytrzymam tyle! Ta woda jest jak lód!
No właśnie. Przebiec nie problem, ale stać całymi minutami…
– Wytrzymasz!
Pokazał jej uniesiony kciuk i nie oglądając się, na czworakach pomknął w górę.
– Waldek!
Nie obejrzał się. Choć wypadało, bo chwila była szczególna. Pierwszy raz wymówiła jego imię.
– Dziesięć minut! – zawołała. – Bądź za nim za dziesięć minut!
Dopiero na granicy lasu oprzytomniał na tyle, by zerknąć na zegarek. Był już wówczas za daleko, by ryzykować powrót pod wątpliwą osłoną traw. Drugi raz mogło się nie udać.
Cholera. Odliczył dwie minuty i stracił pół trzeciej, zastanawiając się, czy jednak nie zawrócić i nie wbić jej porządnie w głowę, że ma jedynie czekać. Zrezygnował jednak i ruszył na północ, w dół strumienia.
Wcześniej czy później, Klucznik wylezie z kryjówki. Musi, jeśli chce dokończyć to, co zaczął. Zapewne, jak Kiernacki, wybierze okrężną trasę przez las. Atak po prostej, wzdłuż brzegu, nie mógł być zaskakujący. Ale z drugiej strony… Cholernie wystaje z wody to drzewo. Z daleka pewnie bardziej przypomina most niż tamę, i jak na most przystało, pozostawia prześwit, przez który można…
Zmusił się, by o tym nie myśleć. Peem nie mógł być celny na dystansie stu pięćdziesięciu metrów. Trafienie w wysoką na parę centymetrów szczelinę stanowiło nie lada wyczyn i nawet gdyby Niżycki wypatrzył biel dziewczęcych nóg, raczej nie zaryzykuje utraty paru kolejnych naboi. Nie mógł ich mieć wiele: jechał mordować bezbronnych, nie walczyć.
Tak czy inaczej, czasu nie wolno było marnować. Kiernacki pobił chyba własny, ustanowiony przed laty rekord w czołganiu się przez las. Mimo wszystko nie wierzył, że zdąży. I faktycznie. W zasadzie był na miejscu, ale udało mu się rzucić za krawędź dolinki tylko jedno spojrzenie – to w tył.
Minęło dziesięć minut i drobna, zielona sylwetka wychyliła się nieznacznie zza osłony. Przez koszmarnie długą chwilę wyczyniała jakieś flisacko-rybackie sztuczki, sondując wodę po drugiej stronie pnia potężnym kawałem gałęzi. Może od początku chodziło nie o karabin, a o to, co w końcu nastąpiło; o sprowokowanie Niżyckiego.
MAT zaterkotał gdzieś zaskakująco blisko. Tyle że zanadto w dole: krzywizna stoku osłaniała go w stu procentach.
Kiernacki nie próbował sprawdzać, czy tamten trafił. Dudniące w uszach strzelca echo było jego sprzymierzeńcem, ale zbyt krótkotrwałym, by zwlekać: Poderwał się i skoczył zgięty wpół. Nie był wysoki i mógł biec. W zasadzie nie popełnił błędu. Po prostu nie przewidział, że akurat tu natknie się na pierwszą większą skałkę, napotkaną w dolinie strumienia, że będzie ona zamaskowana zagajnikiem wierzbowych witek i że pochylony wyglądający górą Klucznik wyłowi kątem oka ruch gałęzi nad głową napastnika.
Zdążył go dostrzec i strzelić. Chybił. Skałka zaiskrzyła, fragment ludzkiej sylwetki znikł. I zaraz potem, po drugiej stronie, zamigotał płomień wylotowy bijącego serią automatu. Pociski, posłane trochę na wyczucie, przeczesały obrzeże wąwozu, zmuszając Kiernackiego do zwalenia się na brzuch.
Kosztowne przygotowanie ogniowe podarowało Klucznikowi rzecz bezcenną: pierwszeństwo następnego strzału. W praktyce był to nawet monopol, jako że Kiernacki, nie reagując na trzy pociski przemykające mu nad karkiem w dłuższych odstępach czasu, spasował bez walki i rakiem odpełzł ku najbliższym grubszym drzewom.
Cho-le-ra. Ależ to spieprzył. Gdyby nie biegł, trafiłby drania.
Dotarł do pnia, klęknął pod jego osłoną – i natychmiast padł, gdy automat rozszczekał się po raz kolejny. Dopiero leżąc, uświadomił sobie, że ani jeden pocisk nie przeleciał w pobliżu.
I jeszcze coś: nie tylko MAT rozszarpał zalegającą las ciszę. Z prawej, od strony kładki i ziemianki, dobiegł huk pojedynczego wystrzału, na tyle odmienny, że udało się go wyłuskać z jazgotu peemu.
Odbił się łokciem, poderwał – widział górną połowę skałki. Nie dostrzegł Niżyckiego. Co dziwniejsze, nie było też lufy skierowanej w górę strumienia.
Przemknęło mu przez głowę najczarniejsze z możliwych wyjaśnień. Ale nie dlatego ruszył truchtem w dół. Atak był wynikiem okazji, jaką mu stworzono; wściekłość i strach o Izę ujawniły się dopiero potem, gdy Niżycki wszedł mu w celownik i okazało się, że automat nie strzela, bo po prostu leży metr od zwiniętego w kłębek, nieruchomego mężczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że Klucznik dostał, i to dobrze, skoro stracił przytomność. Ale z miejsca, w którym się znalazł, Kiernacki nie sięgał wzrokiem przegradzającej strumień kłody i przewieszonych przez nie pleców w zielonym swetrze. To wystarczyło, by zapomniał o zahamowaniach.
Nie tyle kopnął, co skoczył na pół siedzące, pół leżące ciało, obalając je na wznak. Miał dość zimnej krwi, by nie poprzedzić buta kulą – choć nie wykluczał, że bezruch jest formą pułapki, a pod brzuchem tamtego kryje się pistolet – lecz czas liczył się za bardzo, by zadawał sobie trud przeszukiwania nieprzytomnego jeńca.
Похожие книги на "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej", Artur Baniewicz
Artur Baniewicz читать все книги автора по порядку
Artur Baniewicz - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки mybooks.club.